piątek, 9 września 2016

Testament (4)

Magazyn Kultura, 9 września 2017

Rafał Obrębski: nawet w najgorszym potworze połyskiwało kiedyś światełko [WYWIAD]

Red.: Milczałeś ponad dwa lata. Dobrze zapowiadający się pisarz, pierwsza nagroda na koncie, a potem cisza.

RO: To prawda. Potem nastąpił gorszy okres w moim życiu. Niektórzy nazywają to wypaleniem.

To chyba zbyt łatwe. Mówiło się też o innych kłopotach, natury... zdrowotnej.

[Śmiech] Tak, przyznaję się. Nie jestem bez winy.

Ale tę przygodę masz już za sobą?

Raczej przykry epizod. Nie oszukujmy czytelników. Tak, mam to już za sobą. Pozostało doświadczenie.

Pisarz wykorzystał je w swojej książce?

Chyba mi się udało.

Jesteś bardzo skromny, więc ja przypomnę naszym czytelnikom, że za najnowszą powieść pt. „Sen”, Rafał Obrębski otrzymał nagrodę Wiecznego Pióra. To niezwykle prestiżowa nagroda.

Tak, jestem z niej dumny.

Podobno napisałeś tę powieść w rekordowo krótkim czasie, to prawda?

Prawda. Nad piewszą wersją, która właściwie nie uległa większym zmianom poza kosmetyką, pracowałem bardzo intensywnie pół roku.

800 stron w pół roku, to niespotykane tempo.

Miałem silną motywację. Wydawca też się postarał i książka ukazała się bardzo szybko po uzyskaniu wersji ostatecznej.

Co było inspiracją do tej kiążki?

[Śmiech] No wiesz, życie, jak zawsze.

Twój bohater jest okrutnym człowiekiem, choć miał szczęśliwe dzieciństwo. Łamiesz zasady.

Nie ma takich zasad. Szczęśliwe dzieciństwo nie oznacza pięknego charakteru, szlachetności i dobroci. Staram się pokazać, że nie ma reguł rządzących poszczególnymi jednostkami. Społeczeństwo można kształtować, ale pojedyńcze osoby będą się wymykać.

Zawsze?

Niektórzy doskonale się dostosowują, inni słabiej. Mnie ciekawią odmieńcy [śmiech]. I oczywiśce ich wpływ na innych ludzi.

Czasem dosłowny.

Tak, czasem całkiem dosłowny.

Przygotowując się do wywiadu rozmawiałem z Twoim przyjacielem, Kubą. On twierdzi, że ta powieść Cię odmieniła, że z bałaganiarza stałeś się człowiekiem bardzo uporządkowanym, wręcz pedantycznym. Przestrzegasz czasu pracy, dla przyjaciół masz tylko jeden dzień weekendu.

[Śmiech] To praca jak w fabryce. Jeśli nie piszesz regularnie, nic z tego nie będzie. Czasem tak się dzieje, że pod koniec dnia, albo następnego dnia wyrzucisz cały „urobek” do kosza. Bo nie pasuje, bo nie to chciałeś powiedzieć. Ale musisz to najpierw napisać.

Spoważnałeś?

[Śmiech] Może faktycznie trochę dorosłem.

Jakieś zajęcia poza pisaniem? Uprawiasz jakiś sport? Chodzisz do kina?

Codziennie chodzę na dwugodzinny spacer z psami. Wiesz taki szybki marsz. Wtedy układam sobie w głowie różne rzeczy, a potem wracamy i piszę.

Kuba mówił, że to one Cię wyprowadzają.

Kuba ma rację [śmiech].

Plany na przyszłość?

Pisanie oczywiście.

I kolejne nagrody?

Jeśli będą, przyjmę je z radością.


Koścista dłoń o bladej jak kość słoniowa skórze dotknęła psiego łba. Palce delikatnie gładziły krótkie futro za uchem rottweilera. Pies zmrużył ślepia i wywiesił jęzor.

czwartek, 8 września 2016

Testament (3)

Rafał wpadł do mieszkania trzaskając drzwiami. W kuchni nastawił wodę na herbatę, pognał do pokoju i otworzył laptop leżący na biurku. Wcisnął przycisk i zaczekał, żeby sprawdzić, czy urządzenie rozpoczyna pracę. Po pierwszych oznakach życia na ekranie poszedł do sypialni. Zgodnie z przeczuciem Rafała nie siedział w niej osobnik w czarnym kapeluszu, ale pergaminowa kartka nadal leżała na stole. Rafał usiadł w fotelu, przysunął stolik do siebie, odkręcił wieczne pióro i podpisał umowę. Położył kartkę na stole i zdecydował, że nie będzie przewidywał, w jaki sposób Gość ją odzyska.
Niecałe pięć minut po wejściu do mieszkania siedział przed białym ekranem z nowo otwartym, pustym plikiem edytora tekstu. Pociągnął łyk gorącej herbaty i wystukał: TESTAMENT. Wyśrodkował tekst, podparł się łokciem o biurko i wpatrzył się w napis. To chyba zbyt dosłownie, pomyślał, nawet jak na tytuł roboczy. Bo czego właściwie chciał ode mnie Gość?
Zadzwonił telefon. Rafał spojrzał na wyświetlacz. Dzwonił Kuba. Rafał odłożył telefon i zaczął pisać:
„Kuba wpatrywał się w płynącą wolno mętnawą po burzy wodę. Zanurzył końce palców w zimnej rzece, poczuł lekki prąd łaskoczący skórę jego dłoni. Martwy liść wleczony przez wodę, zaczepił o jego palec. Pomyślał o własnym życiu, które mu przepływało między palcami, a czasem przynosiło kogoś, kto zaczepiał o niego jak ten liść. Czasem na dłużej, czasem na krócej...”
Ale to grafomańskie, ja pierniczę! Zaczernił tekst z wyjątkiem pierwszego zdania i wymazał. Znowu wypił łyk herbaty. Kursor migał na ekranie, a Rafał miał pustkę w głowie. Nie potrafił wykombinować nawet roboczego tytułu dla swojego tekstu, nie mówiąc już o tym, że spuścizna, którą mógłby przekazać wydała mu się wyjątkowo mizerna. Wstał od biurka, wziął kubek z herbatą i wyniósł go do kuchni. Upił jeszcze łyk, potem przechylił kubek nad zlewem gapiąc się jak płyn o kolorze ciemnego piwa znika w odpływie. Piwo, pomyślał, piwo mi dobrze zrobi. Otworzył drzwi lodówki i przypomniał sobie, że resztę zawartości ostatniej butelki wylał obok łóżka podczas wizyty niespodziewanego gościa. Wziął siatkę na zakupy, sprawdził, że w kieszeni spodni ma jakieś pieniądze, założył trampki w przedpokoju i otworzył drzwi na klatkę schodową. Naprzeciwko jego drzwi siedziały dwa czarne rottweilery. Rafał znieruchomiał. Szeroko otwartymi oczami gapił się na psy, które wywaliły jęzory i gapiły się na Rafała. Postąpił krok. Psy schowały jęzory i uniosły lekko drżące wargi pokazując zęby. Na drugi krok Rafał już nie miał miejsca, a psy przysiadły na zadach i sprężyły się do skoku.
- Kurwa mać! – wrzasnął Rafał trzaskając drzwiami.
Dygotał w przedpokoju ze strachu i złości.
- Teraz bawisz się ze mną w „Omen” czy co? – rzucił w przestrzeń.
Rzucił siatkę na komodę i zawrócił do pokoju. Dostrzegł jakiś ruch ma ekranie. Zaczął czytać:
Siadaj na tyłku i pisz. Kursor migał za kropką.
Kurwa mać!!!!!, wystukał Rafał.
Masz bardzo ubogie słownictwo jak na pisarza. Pewnie dlatego, że mało piszesz ostatnio.
Rafał usiadł na biurkiem i wpatrywał się w ekran. Dłonie drżały mu ze złości. A może z powodu kaca?
Kiedyś mi za to podziękujesz, a teraz zbieraj się do roboty i pamiętaj, że talent to nie wszystko. Właściwie to bardzo mało.
Kim jesteś?
To bez znaczenia.
Dla mnie to ważne.
Strasznie nudzisz. Byłem tu, zanim pierwszy idiota zszedł z drzewa. Niech to ci wystarczy. Przestań szukać pretekstów i zacznij wreszcie pracować.
Dlaczego się uparłeś, żeby dręczyć właśnie mnie?

Nie tylko ciebie. Dręczyłem innych przed tobą i będę dręczyć innych po tobie.
Na przykład?
Stephen King też chlał, ale on w przeciwieństwie do Ciebie pisał bez przerwy. Jego musiałem trochę inaczej motywować.

Rafał otworzył usta i gapił się w ekran.
...
No co? Nie chciałbyś pisać jak King?
Chyba nie. King pisze jak King. Ja chciałbym po swojemu.
Ale chciałbyś być tak znany jak on?

Rafał uznał, że pytanie jest retoryczne. Zaczernił ekran raz jeszcze i skasował cały tekst. Potem na środku postawił jedynkę. Pociągnął nosem i zaczął pisać:

Biegł wyciągając z trudem nogi z błotnistego gruntu. Każdy krok oznaczał walkę z mazią, która chciała go wessać do wnętrza ziemi, pochłonąć, odebrać mu energię. Siły opuszczały go coraz bardziej, a wiedział, że powinien przyspieszyć, by umknąć pościgowi. Nie odwracał się, żeby nie zobaczyć prześladowcy. A może prześladowców? Tak było za każdym razem. Wiedział, bo przecież przeżywał szaleńczą ucieczkę nie po raz pierwszy. Oni zawsze byli szybsi. Jemu zawsze było trudno...

środa, 7 września 2016

Testament (2)

Stał w łazience i gapił się bezmyślnie w lustro. Potem napotkał własne spojrzenie. Postanowił umyć przynajmniej zęby. Może nie zmieni tym od razu całego życia, ale uznał, że to niezły początek. Ta czynność tak go zmęczyła, że nie wiedział kiedy, wrócił do łóżka i zasnął. Jedni w stresie jedzą, inni śpią.
Obudził się i natychmiast otworzył oczy, ale leżał jeszcze bez ruchu wsłuchując się w dźwięki i próbując ustalić, czy jest sam, czy też siedzi w pokoju ktoś jeszcze. Wreszcie wyprostował się na łóżku i zdecydował stawić czoła rzeczywistości. Miejsce w fotelu przy stoliku było puste, ale dokument nadal leżał na blacie, a więc Gość nie był tylko złym snem. Rafał rozsunął zasłony, otworzył szeroko okno i spojrzał na wyświetlacz telefonu. Była druga po południu. Czuł się znacznie lepiej. Przynajmniej fizycznie. Przyniósł sobie wodę z kuchni i usiadł w fotelu. Sięgnął po dokument sporządzony, a jakże, na pergaminie. Albo czymś podobnym.

„Ja, Rafał Obrębski, zobowiązuję się solennie do spisania testamentu, zanim pożegnam się z tym światem.”

Tylko tyle. Miejsce na podpis i datę. Żadnych gwiazdek, żadnego drobnego druku. Jedno zdanie, które w dodatku było idiotycznie oczywiste. Na stole leżało wieczne pióro. Rafał nie przypominał sobie, żeby miał takie pióro, więc to pewnie był prezent od Gościa. Wzruszył ramionami, pomaszerował do łazienki i wszedł pod prysznic. Najpierw obiad, pomyślał, nie ma co się śpieszyć, mądrzy ludzie zawsze ostrzegają, żeby niczego pochopnie nie podpisywać.
Na ulicy było ciepło, gwarnie i bardzo otymistycznie w czerwcowym słońcu. Rafał rozejrzał się oglądając uważnie przechodniów, ale nie dostrzegł wśród nich żadnego mężczyzny w czerni. Nie miał też wrażenia, żeby go ktoś śledził. Skręcił za róg i znalazł się na cichej sąsiedniej uliczce z ogródkiem kawiarnianym na chodniku, wśród kwiatów. Ruch tu był niewielki, a kuchnia smaczna. Usiadł i sięgnął po kartę.
- Na co dziś miałby pan ochotę? – przywitał go student dorabiający u Chińczyka w tym tygodniu.
- Coś ostrego – mruknął Rafał.
- Kurczak, czy ryba? A może krewetki?
- Niech będzie kurczak.
- I piwo?
- Nie, przynieś mi zimną Colę.
Student nie skomentował i ruszył w stronę kuchni.
Rafał gapił się bezmyślnie na uliczkę i przeżuwał swoją klęskę. Bo najście w domu uznał za klęskę. Chyba w innych kategoriach nie można rozważać takiego zdarzenia. Czuł się podle. Dlaczego miałbym cokolwiek podpisywać? – obracał myśli w głowie – i czy to znaczy, że ten typ, że Gość, poprawił się natychmiast, ma zamiar wrócić? Obudzę się, a on znowu będzie siedział w moim fotelu? W mojej sypialni? Ja pierniczę, przecież to jakiś absurd! Szantaż! No niech mi ktoś powie, czy to nie jest szantaż?
Sięgnął po widelec i wbił go w kawałek kurczaka pływającego w gęstym sosie na talerzu. Przecież to nie do przyjęcia w cywilizowanym świecie, żeby jakiś gość ubrany jak cudak, Gość w czerni, poprawił się szybko, właził człowiekowi do domu, do sypialni, zakłócał intymność i kazał podpisać jakieś bzdety! To jest – Rafał aż się gotował – to normalnie gwałt! No nazywajmy rzeczy po imieniu, żuł mściwie mięso, kim jest obcy człowiek, który ci włazi do chałupy, kiedy śpisz? Dolał ostrego sosu. O ile to w ogóle jest człowiek, przełknął kęs tak ostry, że aż z jego oka zaczęła płynąć łza. Rafał sięgnął po serwetkę, wytarł oczy, potem wysmarkał nos, a kiedy oderwał serwetkę od twarzy znieruchomiał. W tej cichej ulicy, gdzie ruch był symboliczny, pędził wprost na niego paskudny czarny SUV. Rafał widział skierowane na siebie reflektory i wyszczerzoną kratę chłodnicy. Nawet nie zdążył odłożyć serwetki, ani odsunąć się od stolika. Nic nie zdążył zrobić. Pomyślał tylko głupio o Annuszce, która rozlała olej słonecznikowy. A więc to tak?
SUV zatrzymał się dosłowie centymetr przed stolikiem. No, może dwa. Przez chwilę nikt się nie ruszał, potem rozległ się cichy szmer otwieranych drzwi od strony kierowcy. Student-kelner podszedł do Rafała. Kierowca SUVa wysiadł, na miękkich nogach postąpił dwa kroki i opadł ciężko na krzesło. Spojrzał Rafałowi prosto w oczy.
- Oszukać przeznaczenie – student przerwał milczenie. – Widzieliście to? Niezłe, jeśli ktoś lubi takie historie.
Spojrzał zaciekawiony na Rafała i jego niedoszłego oprawcę.
- Ale i tak się nie da. Podać coś? – zwrócił się do kierowcy.
- Wody – padła cicha odpowiedź.

wtorek, 6 września 2016

Testament (1)

Najpierw usłyszał szum ulicy, stukot kół tramwaju, klakson. Zacisnął mocniej powieki w nadziei, że zapadnie znowu w sen i jakoś przetrzyma te kilka godzin porannego kaca, ale już wdzierało się światło drażniąc oczy, mimo zaciągniętych zasłon. Potem dotarł do niego smród piwa rozlanego na dywanie przy łóżku. Może to go uratuje? Wyciągnął rękę szukając po omacku butelki. Potrząsnął nią i na dnie zachlupotały resztki. Przytknął szyjkę butelki do ust i przechylił. Mało. Za mało, żeby zaspokoić pragnienie. Podciągnął się z trudem i w pozycji półsiedzącej, z zamkniętymi nadal oczami usiłował uspokoić wir w głowie. Wreszcie zaczerpnął więcej powietrza i ostrożnie uchylił powieki. W pokoju siedział człowiek. Obcy człowiek.
Nie da się wytrzeźwieć w okamgnieniu, nawet jeśli można przeczytać coś takiego w książce. Rafał po prostu nie uwierzył w to, co widzi. Przymknął oczy i usiłował oprzytomnieć, odzyskać możliwość postrzegania i oceniania zjawisk. Choć oczu nie otwierał, do jego mózgu zaczęła się przedzierać świadomość czyjeś obecności. Zerknął.
Gość miał na sobie czarny garnitur, czarną koszulę, czarne sztylpy. Czarny kapelusz położył na stoliku, a sam rozparł się wygodnie w fotelu stojącym naprzeciwko łóżka. Założył nogę na nogę.
- Wiem, że nie wytrzeźwiałeś, ale czy coś już do ciebie dociera?
Rafał nie zauważył, żeby gość poruszał ustami.
- Kim pan jest, przepraszam? – zaskrzypiał.
- Możesz do mnie mówić Gość.
Rafał skinął głową, kaszlnął i usiadł całkiem opierając się plecami o ścianę.
- Czemu zawdzięczam pańską wizytę, panie Gościu?
- Sobie ją zawdzięczasz, pijaczyno. Mam dla ciebie propozycję. Drugiej nie będzie, więc radzę ci, żebyś ją sobie wziął do serca.
Rafał nie miał siły się oburzać, ani unosić lub protestować. Skinął głową.
- Napiszesz testament.
Rafał uniósł brwi z wielkim trudem.
- Ale... ja nic nie mam – wskazał na ścianę – no poza mieszkaniem. Nie mam komu go zapisać. Zresztą jak, dlaczego?... Mam dopiero trzydzieści pięć lat, jeszcze nie pora... chyba?
Gość wyciągnął złotą papierośnicę, z niej wyłuskał papierosa. Rozległ się trzask zapalniczki i płomień owinął się wokół końcówki papierosa. Gość wciągnął dym. Jego policzki koloru kości słoniowej zrobiły się całkiem wklęsłe. Rafał patrzył, jak rozżarzony tytoń zamienia się w popiół. Dotarł do niego wyjątkowo silny aromat. Jedyny ładny zapach w pokoju.
- Kim pan jest, panie Gościu? – powtórzył pytanie słabym, łamiącym się głosem.
- Mówimy o tobie, prawda? Propozycja dotyczy ciebie, zgadza się? To ty jesteś podobno pisarzem, więc ty będziesz pisał ten cholerny testament, a nie ja!
Rafał skinął głową. Owszem wydał kilka lat temu książkę okrzykniętą bardzo udanym debiutem. Druga też była całkiem niezła. Trzecia poszła siłą rozpędu, a czwartą wymusił na nim wydawca. Przez pewien czas Rafał przechadzał się w nimbie lokalnej sławy. Złapał na nią jedną nauczycielkę, potem jedną dziennikarkę, ale żadna nie wytrzymała jego nastrojów, zwłaszcza kiedy nimb sławy coraz częściej zamieniał się w opary alkoholu. Niedawno odeszła od niego wyjątkowo cierpliwa pani weterynarz.
- Czy mam się pożegnać z życiem? – wyjąkał Rafał. – To już koniec? Koniec kariery, pisania, mój młody talent...
- Nie dramatyzuj – przerwał mu Gość. – Powiedziałem chyba wyraźnie, że masz się wziąć do roboty i spisać testatement. Pisać nie bredzić, nie żegnać. Przestań się rozczulać nad sobą, ogarnij się, umyj, wywietrz pokój, wyjdź na spacer i potem zrób to, co masz do zrobienia. Ta decyzja nie podlega dyskusji. Gość wyciągnął zza pazuchy rulon papieru, złamał pieczęć i rozłożył dokument na stole.
- Podpiszesz to, albo... sam się domyśl.
Gość wygładził klapy garnituru, założył kapelusz, odwrócił się na pięcie i zniknął za drzwiami.
Rafał zwlókł się z łóżka.

sobota, 3 września 2016

Głos (5)

Był pusty. Przy schodach czuwał nadal ten sam ochroniarz. Brakowało więc jeszcze jednego. Może kręcił się wśród gości, może nie. Ruszyłyśmy szybko w drogę powrotną. Za niecałe pięć minut panowie zaczną się wybudzać. Nie załadowałyśmy dawki dla słoni. Mop tkwił na swoim miejscu blokując klamkę od łazienki. Zza wahadłowych drzwi do kuchni wyjrzałyśmy ostrożnie. Tu słychać już było śmiech, oklaski z sali wystawowej i teatralny głos gospodarza, ale w samej kuchni było cicho. Magda nasłuchiwała przez chwilę przy drzwiach do chłodni, ale przecież nie było szans, żeby usłyszeć cokolwiek przez grubą izolację. Podeszłam do drzwi prowadzących do sali wystawowej i ubezpieczałam nas z tej strony. Magda nacisnęła delikatnie klamkę chłodni i zajrzała przez szparę. Szybko oceniła sytuację.
- Mamy mniej więcej trzy minuty. Jeden już się wierci.
Sięgnęła do torby i wyciągnęła z niej trzy fiolki. Pierwszą rzuciła w kuchni, kiedy z niej wychodziłyśmy, drugą, w kącie, pod sinoburym obrazem, gdy już sunęłyśmy dyskretnie w stronę wyjścia, trzecią upuściła pod rozłożystym drzewem pięknie wkomponowanym w przestrzeń wystawową.
Najpierw pojawił się dym w okolicach kuchni, potem na wystawie. Goście rozglądali się pociągając nosami. Gospodarz zniżył głos i też zaczął węszyć. W następnej minucie wielbiciele sztuki i wernisażowych poczęstunków rzucili się zgodnie ku drzwiom wyjściowym, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. Gospodarz zasłaniając nos starał się nie oddychać. Nawet się nie tłumaczył w tym rozgardiaszu – i tak go zresztą nikt nie słuchał – tylko starał się wyjść jak inni. Trudno było im dziwić zważywszy na straszliwy smród. Dołączyśmy do gości prezentujących wyraz największego obrzydzenia na twarzach i, zasłaniając dyskretnie pół twarzy chustami, przeszłyśmy obok ochroniarza wmieszanego w tłum. To był nasz piąty cel. Jedyny, który w tej chwili nie robił dzikich min i lekceważąc smród przedzierał się w przeciwnym kierunku niż wszyscy, czyli w stronę tego na schodach. Szósty miał widać słabsze morale, bo wykrzywił oblicze w grymasie totalnego obrzydzenia, ale mimo to wskazał głową koledze kłęby dymu wydobywające się z kuchni, a sam ruszył w górę schodów i, jak nietrudno się było domyślić – do gabinetu. No cóż panowie, o kilka sekund za późno, zachichotał mój Głos wewnętrzny. Tylko króciutką chwilę spędziłyśmy wśród kotłujących się na chodniku gości. Kiedy Monika zamykała delikatnie bagażnik, w którym wylądowały nasze torby, usłyszałyśmy odległy dźwięk pierwszych policyjnych syren.

Monika otworzyła zamaszystym ruchem drzwi naszej wielkiej szafy z lustrem, potem jeszcze jedne drzwi ukryte w głębi i zaczęła wyładowywać z torby cały swój arsenał: granaty hukowe, ampułki ze smrodem i gazem (nigdy nie pamiętałam, co zawierały, ale Monika zabierała je na każdą akcję), swój paralizator, mój paralizator, strzałki, pistolety. Zdejmowałam z siebie poszczególne części wyposażenia i oddawałam grzecznie Monice.
- No dobrze, a teraz pokaż ten skarb – powiedziała siadając na łóżku.
Zanurzyłam rękę w torbie i wyjęłam szklaną kulę wielkości piłki do tenisa. Kiedy się nią potrząsało, płatki śniegu wirowały wokół dużego diamentu oprawionego nawet dość misternie. Monika potrząsnęła kulą.
- Ale kicz.
- Nasz artysta tworzy sztukę niekonwencjonalną. I nieźle ją ubezpiecza.


Uchyliłam jedną powiekę i ziewnęłam. Szmaragdowe fale szumiały monotonnie, słońce grzało, Monika wyczyniała jakieś dziwne figury na plaży. Poprawiłam się na siedzisku. Monika wybijała się w miejscu i robiła salto w tył lądując, o dziwo, na nogach. Tego jeszcze nie widziałam. Jakbyś poćwiczyła, zaczął Głos w mojej głowie, ale na szczęście w tejże chwili zadzwonił telefon. Spojrzałam na wyświetlacz i uśmiechnęłam się.
- Halo?
- Dzień dobry, panno Zet.
- Dzień dobry, panie dyrektorze.
Ten głos lubiłam.
- Jak tam wakacje? Pogoda dopisuje?
Cały dyrektor.
- Jak to na Karaibach, panie dyrektorze.
- A nie nudzicie się za bardzo?
Monika dla odmiany zrobiła salto do przodu.
- Wydaje się, że nie bardzo, panie dyrektorze.
- Mamy nową sprawę.
Monika wyczuła chyba z kim rozmawiam i spojrzała na mnie czujnie. Machnęłam ręką.
- Słucham, panie dyrektorze.
- Z sejfu bankowego zginął komplet biżuterii żony dyrektora tegoż banku. Ubezpieczony na ładną sumę. Do banku nie musicie się wdzierać, bo to sprawdziliśmy oficjalnie. Ktoś otworzył sejf czysto i fachowo, ale skrytkę spartaczył. Ubezpieczyciel byłby wdzięczny za sprawdzenie domu i wiejskiej posiadłości dyrektora.
Monika już stała przy mnie.
- Wiem, że macie jeszcze dwa tygodnie wakacji, ale na materiały zawsze możecie zerknąć.
- Zgoda, panie dyrektorze.
Monika zaklaskała cichutko. No jak dziecko, zaczął marudzić Głos w mojej głowie.
Rozłączyłam się i przeciągnęłam z zadowoleniem, aż mi chrupnęły kości w stawach.

piątek, 2 września 2016

Głos (4)

Zgodnie z planem najpierw weszłyśmy do kuchni. Zdecydowanie i błyskawicznie. Od razu za drzwiami przykucnęłam chowając się za stołem i szukając celu. Magda już wyjęła zza podwiązki swój pistolet na strzałki. Cel był jeden, o dziwo, i pochylał się nad umywalką niezdarnie spłukując z krawata resztki jedzenia. Tylko się nie odwracaj, pomyślałam w chwili, gdy zareagował na dźwięk otwieranych drzwi i już rozpoczął mozolny ruch głową w naszą stronę. Strzałka Magdy wbiła mu się w szyję. Efekt był natychmiastowy. Zanim zdążył się całkiem osunąć do zlewu byłyśmy przy nim. Przyzwyczaiłam się, że Magda zawsze ich ratuje przed upadkiem. Już nie dyskutowałam, tylko jej pomagałam. Tak było szybciej. Kiedyś, jak mi zaczęła tłumaczyć, że nie wypada, było nie było, kolegom pozwalać się obijać bez powodu, jeden wyjątkowo odporny kolega zaczął się budzić. Od tamtej pory wolałam nie ryzykować rozmów na temat ewentualnych potłuczeń. Oczywiście sprawy się miały zupełnie inaczej, kiedy to Magda ich obijała, a nie zlew lub inny mebel. Zaciągnęłyśmy szybko ochroniarza do chłodni.
- Zamknij drzwi – przypomniałam.
- A jak się przeziębi? – spytała Magda.
- Nie przeziębi się, za chwilę otworzymy te drzwi i wypełznie. Mamy dziesięć minut i przez ten czas nic mu się nie stanie.
To był pierwszy. Spodziewałam się tutaj zastać również drugiego, ale w tej robocie zawsze zdarzają się jakieś niespodzianki. Czynnik ludzki. Magda naparła energicznie na drzwi wahadłowe prowadzące z kuchni do służbowego przejścia w głąb mieszkania i tym sposobem znalazła drugiego. Kiedy drugi łapał się za obolałą twarz, wystrzeliłam nabój usypiający, a Magda wsunęła się zręcznie pod wiotczejące ciało, żeby łatwiej jej było na własnych plecach doholować gościa do chłodni.
- Myślisz, że się zmieszczą razem?
- Muszą – zauważyłam i przez chwilę mocowałyśmy się z drzwiami.
- Drugi z głowy – odliczyła Magda.
Tym razem wyszłyśmy z kuchni ostrożnie. Trzeci i czwarty cel były na korytarzu, w gabinecie, który nas tak bardzo interesował, albo gdziekolwiek. Znalazł się, kiedy wychodził z toalety. Właściwie, na początku nie miałyśmy wcale pewności, ze to on. Po prostu ktoś otwierał drzwi, a my nie czekałyśmy, aż wyjdzie w całej okazałości na korytarz. Poza tym, mimo znakomitej charakteryzacji, dzięki której na ulicy same siebie byśmy nie poznały, wolałyśmy jednak dostarczać im jak najmniej danych i wrażeń na własny temat. Z doświadczenia wiedziałyśmy, że ta metoda się sprawdza. Koniec końców okazało się, żeśmy sie nie pomyliły i to był nasz trzeci cel. Spoczął w łazience złożony troskliwie do snu przez Magdę. Zablokowałam na wszelki wypadek drzwi kijem od mopa i po chwili zajrzałśmy za róg korytarza. Korytarz był pusty. Po prawej znajdowały się drzwi do interesującego nas gabinetu, kawałek dalej wyjście na schody z dwoma dżentelmenami przebranymi za agentów. Magda przysunęła się do ściany po lewej stronie i cichutko podeszła na sam koniec korytarza wyglądając na schody. Odwróciła się do mnie i podniosła do górę palec wskazujący. Był zatem tylko jeden koleś na schodach. Przypadłyśmy do ściany przy drzwiach. Głęboki wdech i weszłyśmy do gabinetu. Ułamek sekundy. Bezszelestnie zamykałam za nami drzwi, a kiedy się odwróciłam, facet siedzący na kanapie już złożył głowę na własnej piersi. Na kolanach trzymał otwartą książkę. Magda uśmiechnęła się do mnie. Wiedziałam, że lubiła intelektualistów, ale teraz nie było na to czasu. Sprawdziła tylko szybko, czy na pewno śpi, odchylając mu delkatnie powiekę. Oko odpłynęło; kolega spał jak dziecko. Magda stanęła przy drzwiach, ja szybko wyjęłam z torby niewielkie urządzenie, zdjęłam ze ściany obraz i przyłożyłyłam elektroniczne cacko do ścianki sejfu. Nacisnęłam włącznik. Zielone cyferki zaczęly migać w zawrotnym tempie.
Rozejrzałam się po pokoju. Obrazy, półki z książkami, jakieś rzeźby, akwarium. A w nim ohydne szare rybki. Kto trzyma takie paskudztwo dla ozdoby wnętrza? Podeszłam bliżej. Z akwarium gapiły się na mnie wstrętne oczy i szczerzyły wstrętne paszcze. Skoro nasz artysta trzyma piranie ku ozdobie, to warto się przyjrzeć, pomyślałam. Zrobiłam krok w stronę akwarium i wtedy wydarzyły się jednocześnie trzy rzeczy: rozległo się kliknięcie otwieranego sejfu, Magda odskoczyła lekko pozwalając komuś otworzyc drzwi i moje spojrzenie padło na połyskującą wypukłość na dnie akwarium. Kątem oka zauważyłam ruch przy drzwiach i usłyszałam jak ciężkie ciało osuwa się na podłogę. Ten odgłos stłumił dywan i opiekuńczy instynkt Magdy. Westchnęłam i sięgnęłam po podbierak leżący na wierzchu akwarium.
- Zajrzyj do sejfu – poprosiłam Magdę.
- Trochę grosza i nic ciekawego – odpowiedziała po chwili.
- Czyli zgodnie z oczekiwaniami – zauważyłam sięgając podbierakiem na dno akwarium.
Durne ryby rzuciły się na podbierak, a ja spokojnie wyciągnęłam z dna przezroczysty kamień. Magda zdjęła nasz otwieracz z sejfu i wróciła błyskawicznie pod drzwi. Wrzuciłam kamień do torby, powiesiłam obaz na miejscu.
- Mamy czterech, wracamy. Może uda nam się spokojnie wyminąć pozostałych dwóch. Wyjrzałyśmy ostrożnie na korytarz.

czwartek, 1 września 2016

Głos (3)

Stałyśmy przed lustrem i przyglądałyśmy się naszemu odbiciu. Jedna trochę wyższa i szczuplejsza, druga też niczego sobie. Magda odwróciła się lekko, żebym mogła spojrzeć na jej plecy przykryte delikatną chustą narzuconą na sukienkę.
- Z tyłu też nic nie widać?
- Nic. Jest idealnie.
Wygładziłam sukienkę z przodu, zrobiłam krok przyglądając się uważnie odbiciu. Magda powtórzyła moje ruchy i uśmiechnęła się szeroko.
- Nie ma mowy, żeby ktoś cokolwiek zauważył.
Sięgnęłam po torebkę leżącą na fotelu. Była trochę duża, ale teraz nikt nie zwracał uwagi na rozmiar damskiej torby. Nosiło się wszystko. Magda podniosła swoją z podłogi tak lekko, jak by torba nic nie ważyła.
- No to jazda! – wydałam rozkaz.

Większość gości już była na miejscu. Popijali, rozmawiali, oglądali obrazy wiszące na ścianach oraz różne przedmioty poskładane razem z przyczyn znanych jedynie twórcy instalacji. Kiedy wszyscy byli już bardzo zajęci sobą, rozległ się dziwny, niepokojący dźwięk, światło przygasło, potem zaczęło jaśnieć, a na schodach pojawił się on – twórca. Rozłożył ramiona w teatralnym geście, a po chwili zaskrzeczał:
- Witajcie, drodzy moi!
- Ale dupek – szepnęła Magda klaszcząc z zapałem podobnie jak inni zaproszeni.
Na twarzach pojawiły się uśmiechy, kieliszki poszły w górę, ten i ów porykiwał pochwały na cześć gospodarza.
Wskazałam głową dwóch gości przebranych za agentów, którzy stali na szczycie schodów za gospodarzem i ponurym wzrokiem omiatali salę. Za dużo filmów się naoglądali. Magda odpowiedziała skinieniem.
- I dwóch na korytarzu.
- W ekipie jest ich sześciu, więc pewnie dwaj pozostali pilnują ściany – uniosłam kieliszek i wyszczerzyłam się do gospodarza, który niczym pan na włościach witał kolejno swoich poddanych już to dotykając ich poufale, już to podając dłoń nie do uścisku, ale jakby do ucałowania. Nie zamierzałam go całować.
- Jak on tego dokonał? – spytała Magda, kiedy gospodarz cały w pląsach oddalił się nieco od nas.
- Wstrzelił się – wzruszyłam ramionami. – A może ma talent? Może czaruje? Grunt, że się dobrze sprzedaje. Chodź, rozejrzymy się bliżej schodów. Same plany to nie wszystko.
Magda popłynęła za mną w stronę obrazów wyeksponowanych na ścianie przy samych schodach robiąc miny do ochroniarza, który udawał, że jest super profesjonalny i na służbie jej nie zauważa. Nie zauważać Magdy! No pewnie, że łypał okiem.
- Tak, jeden sterczy przed drzwiami do gabinetu, więc pewnie któryś jest w środku.
- To znaczy, że pilnują też przejścia dla służby i schodów z kuchni, których stąd nie widać – odpowiedziałam. – Tego przy drzwiach też stąd nie będzie widać. Goście widzą tylko tych dwóch na schodach.
Magda rozejrzała się po rozgadanych gościach.
- To co? Według planu?
- Tak, damy im jeszcze pół godziny. Możemy skubnąć coś drobnego.
Byle drobnego, zrzędziło bydlę w mojej głowie, podczas gdy mój wzrok podążał za rozłożystą damą we fioletach.

piątek, 29 lipca 2016

Głos (2)

- Pyszne – Magda ładowała do buzi kolejną porcję zieleniny. Oblizała się, otarła sos skapujący jej z kącika ust i znów nabrała zielsko na widelec.
Dziobnęłam niechętnie rukolę. Gorzkie świństwo. Po co je wrzucili do sałatki? Byłaby znacznie smaczniejsza bez tego.
- Jutro pójdziemy razem na zajęcia, dobrze? Ostatnio jesteś ciut nieswoja. Trochę więcej ruchu na pewno ci się przyda.
- Dopracowuję plan. A co? Wyglądam na ponurą? – przełknęłam rukolę. Dobrze, że jakaś litościwa dusza wrzuciła pomidorki koktajlowe do zagryzienia paskudztwa.
- Nie tam, zaraz ponurą. Chodzi mi to, że wysiłek fizyczny oczyszcza umysł, wiesz. To pomaga.
- Tak, wiem.
- Jedzenie też jest ważne.
- Tak, wiem.
- No dobra, pokaż kieckę.
Wyciągnęłam torbę z łupem w jej kierunku. Magda starannie wytarła palce w serwetkę i już sięgała po torbę, ale w ostatniej chwili jednak zachowała resztki instynktu samozachowawczego.
- Poczekaj, skoczę do łazienki, bo jak zostawię na twojej nowej kiecce trochę sosu, to mnie zabijesz – zachichotała.
Postawiłam torbę na podłodze i skinęłam głową. Całkiem słuszna uwaga – pomyślałam. No cóż, straciłaś przyzwoitą okazję – mruknął głos. Jaką okazję, idioto? To moja wspólniczka, nie? Nikt się nie pozbywa wspólników z powodu kiecki. A z powodu świetnej figury? – dociekał dureń w mojej głowie.
- Jestem – Magda porwała torbę z podłogi i wyciągnęła z niej kieckę. Gwizdnęła z podziwem. – Założysz ją na nasz wypad?
Skinęłam głową. Magdzie roziskrzyły się oczy.
- Super! Może i ja powinnam dobrać coś pod kolor? Wiesz, żebyśmy dobrze wyglądały.
- Taki jest plan. Jutro coś kupisz, albo dziś jeszcze jak wolisz. Ma podkreślać figurę no i wiesz, musi być funkcjonalna.
Teraz Magda skinęła głową.
- Co ci mówi twój wewnętrzny głos? – spytała.
Przełknęłam coś łykowatego i spojrzałam jej prosto w oczy.
- Na jaki temat?
- No, naszej akcji.
- Aha. Nic nie mówi. Tu nie ma miejsca na jakieś głosy – powiedziałam odsuwając talerz – trzeba się starannie przygotować, a nie zdawać na przesądy. Zbieramy się. Mam jeszcze trochę pracy, a zostały nam trzy dni na przygotowania. Jeśli jutro mamy razem poćwiczyć, to trzeba jeszcze dziś zakończyć kilka spraw.
- No pewnie – Magda wstała prostując idealne ciało. – To ja skoczę na te zakupy. Widzimy się później.
Patrzyłam za nią płacąc rachunek. Pozbierałam swoje rzeczy i ruszyłam myśląc już o zadaniu. Głos nie dawał wygraną. Za trzy nie będziesz wyglądać tak jak ona, skrzeknął. Może jednak...
Westchnęłam.

wtorek, 12 lipca 2016

Głos (1)

Początkowo w ogóle nie zwróciłam na niego uwagi. Chodziłam po mieście już od godziny, zaglądając to do jednego to do drugiego sklepu w centrum. Nawet nie chciałam nic kupować, ale a nuż coś się trafi. Jak człowiek szuka, to na pewno nie znajdzie.
Zaczął się przebijać przez szum głosów, zgiełk i kiepską muzykę. Od wejścia do sklepu miałam wrażenie, że coś mi chodzi po głowie, ale dopiero, kiedy stanęłam przed manekinem wpatrzona w otulający go miękki, szary materiał, usłyszałam go wyraźnie.
- Nikt nie ma takiej talii, oczywiście kiecka jest spięta z tyłu szpilkami, żeby dobrze wyglądała.
- Pewnie, że na człowieku będzie wyglądać inaczej – zgodziłam się – ale i tak jest niezła. I materiał jest w porządku. Chyba przymierzę.
- A przymierz – odpowiedział.
Rozejrzałam się, namierzyłam wieszak z szarą kiecką i wyszukałam swój rozmiar.
- Weź też o jeden większy – zazgrzytał głos. – Co będziesz chodzić dwa razy.
Wzięłam ten rozmiar większy. Nigdy nie wiadomo, czasem wygląda się lepiej w mniej dopasowanej. Dostałam numerek i zasunęłam starannie kotarę w przymierzalni. Trzy ściany wyłożone lustrami. Zdjęłam spódniczkę i powiesiłam na wieszaku. Zerknęłam w lustro i odruchowo wciągnęłam brzuch. Nie, żeby był duży, ale myślałam, że jest mniejszy. W każdym razie w ubraniu wydawał się mniejszy. Zdjęłam bluzkę. Światło w przymierzalni nie było korzystne, co do tego miałam absolutną pewność. Zdejmując sukienkę z wieszaka, ukradkiem spojrzałam w lustro. Widziałam się z boku, z tyłu, z przodu, z każdej strony. Nie byłam do tego przyzywyczajona. Nikt nie jest. Głos usiłował się przebić z jakąś złośliwością pod moim adresem, ale stłumiłam go całkiem skutecznie. Milcz, draniu! Ostrożnie wkładałam sukienkę, żeby nie popsuć makijażu, nie rozerwać niczego i w ogóle nie narobić szkód. To przecież nie była jeszcze moja sukienka. Nie muszę się tłumaczyć z ostrożności.
- Gadanie! Boisz się, że się nie wbijesz!
- Zamknij dziób! – wygładziłam dłonią, fałdkę na biodrze, podciągnęłam suwak na plecach do samej góry i obracałam się zupełnie niepotrzebnie, bo w lustrach było widać i przód i tył i tę fałdkę. To nie była fałdka na sukience.
- Na szczęście masz mnie – glos nie dawał za wygraną. – Przestań się wygłupiać i przymierz tę większą.
Przez chwilę stałam milcząc i gapiłam się na siebie w lustrze. Spojrzałam sobie w oczy zastanawiając się, czy tam w środku czai się może obcy element, kosmita, który mnie przejął. Zza przepierzenia słyszałam, jak inna kobieta szamocze się z jakąś częścią gardroby tłamsząc wyrazy głębokiego protestu wobec oporu materii. Zdjęłam sukienkę, zrobiłam głęboki wdech, następnie wydech. Znowu spojrzałam sobie prosto w oczy. Bydlak w mojej głowie ani pisnął. Zdjęłam z wieszaka drugą sukienkę.
- No, może nie wyglądasz tak dobrze, jak Magda, ale obleci – przemknęło mi przez myśl.
- Jeśli to ma być zachęta – warknęłam – lepiej się zamknij. Prosiłam już o to na samym początku.
- Oj, daj spokój – tym razem zabrzmiał pojednawczo. – Może by tak przyłożyć się bardziej do treningów? Wiesz, Magda się przykłada i widać efekty.
Miałam ochotę palnąć w ten durny łeb, ale zrezygnowałam z przyczyn oczywistych. Postanowiłam zignorować Głos. Parzyłam na siebie w lustrze przechylając głowę w jedną stronę, potem w drugą, potem ją trochę uniosłam patrząc z góry, podniosłam rękę, oparłam ją o biodro, lekko się odwróciłam. Na koniec uznałam oględziny za całkiem zadowalające i zdecydowałam, że kupię sukienkę. Właśnie w tym rozmiarze. Glos przeciskał się z komentarzem, ale go stłumiłam zajmując się wyłącznie zdejmowaniem sukienki z siebie. Koncentracja, medytacja, zen. Tylko ja i moja nowa sukienka. Razem wyglądamy naprawdę dobrze. Gdy znowu zakładałam spódnicę unikając patrzenia w lustro – co za idiota wymyślił takie światło w przebieralniach? Nawet gdyby człowiek był idealny, to i tak w tym durnym świetle dopatrzy się u siebie cellulitu i co najmniej trzy kilo za dużo – rozdzwonił się mój telefon. Wygrzebałam go z torebki i spojrzałam na wyświetlacz: Magda.
- Gdzie jesteś? – zapytała prosto z mostu.
- W przymierzalni – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
- Słuchaj, bo ja właśnie wyszłam z klubu i jestem potwornie głodna. Monika dała nam dziś niezły wycisk. Może skoczymy razem na jakąś sałatkę? Jesteś w centrum?
- Tak.
- Świetnie! To ja już wychodzę. Tam gdzie zwykle?
- Będę za jakieś piętnaście minut.
- Super!
I Magda się rozłączyła. Pozbierałam sukienki i ruszyłam do kasy. Uśmiechnęłam się do dziewczyny stojącej za ladą i podałam jej sukienkę. Czułam się dobrze, byłam zadowolona, za chwilę spotkam się z przyjaciółką i zjemy razem sałatkę.
Zamknij się durniu w mojej głowie! Gęba na kłódkę!

sobota, 9 lipca 2016

Najnowszy model (5)

Piątek

Wszyscy w biurze chodzili radośniejsi niż zwykle. Udało się dotrzeć bez większych wpadek dla zespołu do piątku. Projekt był gotowy, szef zadowolony. Pozostało poudawać pracę do końca dnia, odbębnić rutynowe podsumowanie tygodnia, zapoznać się z planami na przyszły tydzień – i tak bez sensu, bo każdy doskonale wiedział, że w poniedziałek większość planów ulegnie zmianie – i oddalić się na zasłużony weekend.
Karol czuł się pozbawiony energii. Nawet przez chwilę się zastanawiał, czy może jakaś drobna poprawka w ostatniej chwili nie zrobiłaby mu dobrze, ale uznał, że jednak kombinuje bez sensu. Zwykłe znużenie pod koniec tygodnia. Wróci do domu, może się chwilę zdrzemnie, potem weźmie prysznic i będzie gotów świętować. Do końca dnia zajmował się drobiazgami.
W mieszkaniu poczuł się naprawdę jak dętka. Szybko upichcił omlet, zaparzył sobie herbatę i przeglądając internet dziobał widelcem w talerz. Oczy same mu się kleiły. Miał jeszcze co najmniej trzy godziny do wyjścia. Zdecydował się na drzemkę, wsunął do łóżka i zamknął oczy.

- Model CC208, numer seryjny 3.457,823. Reset, regeneracja, wgranie imprezy piątkowej wersja WZP, sobotnie porządki, telefony do rodziny, wyjście wersja WZP/2, niedziela...

Łysiejący mężczyzna o łagodnych oczach patrzył zza szyby na salę pełną pracowników przy monitorach, którzy wgrywali kolejne programy kolejnym modelom. Spojrzał w podgląd na swoim monitorze, żeby się upewnić, czy Nowy dobrze sobie radzi. Trzaskał jak automat, ale nie był dokładny. Ciągle jeszcze wymagał uważniejszego nadzoru.
- Wgraj mu książkę. Planował dokończenie lektury „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach”. Rozłóż na dwa dni.
- Ta jest, szefie – chłopak uniósł głowę i zerknął na mężczyznę z szelmowskim uśmiechem.
Sam też mógłbyś przeczytać, pomyślał łysiejący mężczyzna. To świetna lektura i bardzo pouczająca.

czwartek, 30 czerwca 2016

Najnowszy model (4)

Czwartek

Karol był lekko niewyspany. Ale tylko lekko. Poza tym poprzedniego wieczoru zachował się bardzo rozsądnie w kwestii spożycia alkoholu, więc był całkiem szczęśliwym człowiekiem. Wsiadł do tramwaju i spojrzał na wolne siedzenie. Już sunął w jego kierunku sięgając ręką do torby po książkę. Dopiero kiedy usiadł, spojrzał na pasażera naprzeciwko. Mężczyzna o łagodnych, piwnych oczach skinął mu głową. Karol odwzajemnił powitanie, ale nie zdołał powtrzymać myśli „Mam nadzieję, że da mi poczytać”. Mężczyzna uśmiechnął się i Karol usłyszał w głowie odpowiedź: „Jasne”.
Nie mógł się skupić. Nie zdobył się na to, żeby zmienić miejsce, nie miał powodu do takiej nieuprzejmości, ale nie był zadowolony. Zamiast czytać, wpatrywał się tylko w litery i nasłuchiwał, choć mężczyzna nie manifestował żadnych myśli w jego głowie. Karol zerknął ukradkiem. Gość nie zwracał na niego uwagi, przynajmniej pozornie, i patrzył w okno. Dobre samopoczucie Karola zmieniało się w postępie geometrycznym. Był coraz bardziej rozdrażniony. Już czuł, że za chwilę sam wysiądzie z tramwaju, nawet gdyby miał przez to pozbawić się swoich rytualnych dziesięciu minut na kawę i drobne przygotowania. Wtedy mężczyzna wstał, spojrzał na niego, skinął głową raz jeszcze, tym razem na pożegnanie i ruszył do wyjścia.
Karol odetchnął z ulgą. Sam nie rozumiał, skąd się wziął ten atak paniki, bo chyba coś takiego mu się przytrafiło przed chwilą, a przede wszystkim skąd ta niechęć do nieznajomego, który nie wyrządził mu przecież najmniejszej przykrości, prawda? Wzruszył ramionami, rozłożył książkę, ale przez kilka kolejnych przystanków nadal był rozkojarzony i starał się jedynie wyciszyć. Całą przyjemność z porannego czytania szlag trafił.
Odzyskał zwyczajny rytm dopiero po jakiejś godzinie pracy. Wtedy na dobre zapomniał o mężczyźnie, jego talencie do gadania w cudzej głowie i własnej złości zupełnie irracjonalnej. Pracował jak doskonała maszyna aż do końca dnia. Wykonał wszystko zgodnie z planem. Prezentacja była udana, projekt dopięty i właściwie zaakceptowany. Na piątek pozostało złożenie i oficjalne przyjęcie, potem podsumowanie tygodnia i nowe zadania. Tym razem projekt miał być bardziej skomplikowany i zająć więcej niż jeden tydzień. O tym wiedział już cały zespół.
Z perspektywy wieczoru Karol ocenił, że dzień był właściwie udany i żeby sobie zrekompensować poranny stres, postanowił poczytać. W weekend skończy książkę.

wtorek, 28 czerwca 2016

Najnowszy model (3)

Środa

Mimo padającego deszczu środa zastała Karola w dobrym nastroju. Miał dokładnie poukładany w głowie plan, jak dokończyć projekt. Pozostało tylko usiąść i wszystko dopiąć. W czwartek zamierzał go omówić z grupą i przygotować prezentację. Na ewentualne poprawki zostawał piątek i tydzień mielibyśmy z głowy.
Strząsnął wodę z parasola i wsiadł do tramwaju. Znalazł miejsce siedzące bez kłopotu, uporał się z parasolem i wyjął książkę z torby. Rozłożył ją starannie tak, żeby się nie zamoczyła od stojącego obok parasola. Pochłonął go świat Deckarda. Dopiero przejechawszy dwa, a może trzy przystanki rozejrzał się po wagonie. Uświadomił sobie, że nie słyszy telepaty. Może mężczyzna nie miał mu nic do powiedzenia, ale Karol przypuszczał, że jednak odezwałby się, gdyby był w tramwaju. Nie zobaczył go jednak ani za sobą, ani przed sobą, nie usłyszał go w głowie, choć udawał, że czyta nasłuchując, więc pogrążył się naprawdę w lekturze. Po chwili wyjrzał przez okno na deszczową ulicę.
2019 rok, to jakby dziś, pomyślał. A jednak nauka nie poszła w tym kierunku. Nadal to ludzie siedzą całymi dniami w robocie, a nie replikanci. Rzucił okiem na innych pasażerów, jakby chciał się upewnić co do ich człowieczeństwa, ale nie napotkał niczyich oczu zajętych obserwowaniem ekranów. Pochylił głowę nad książką.
Kawa w takim sennym dniu sprawiła mu szczególną przyjemność. Przygotował się jak zwykle do pracy korzystając ze swoich nienaruszalnych dziesięciu minut wyprzedzenia. Pracował jak automat z mocnym postanowieniem trzymania się planu. Do lunchu nie oderwał się od komputera ani na chwilę, a kiedy przyszła pora przerwy, z satysfakcją odsunął krzesło od pulpitu. Przeciągnął się, wyjął telefon i potwierdził spotkanie z przyjaciółmi.

Deszcz przestał padać po południu. Karol czuł w sobie mnóstwo energii. Podśpiewywał biorąc prysznic, przebierał się i przegryzł coś naprędce. Zamierzał spędzić jak najwięcej czasu z przyjaciółmi, ale też nie mógł siedzieć zbyt długo, bo nazajutrz chciał być w formie. Zaszaleć można dopiero w weekend, ten prawdziwy. Środa jest ledwie drobnym przerywnikiem w powtarzających się tygodniach. Androidy miały bardziej ożywione życie towarzyskie niż pracownicy corpo. Praw też miały więcej, zatrzepotała mu w głowie myśl, ale wiedział, że przesadza. Zgarnął talerzyk do zlewu i wyszedł szybko z mieszkania.
Wsiadając do tramwaju uśmiechał się do zamyślonej dziewczyny, którą przepuścił szarmancko w drzwiach. Nie zauważyła jego uśmiechu grzebiąc w torebce w poszukiwaniu dzwoniącego telefonu, który natychmiast przyłożyła do ucha.

czwartek, 23 czerwca 2016

Najnowszy model (2)

Wtorek

Już w tramwaju czuło się luźniejszy nastrój. Ludzie z większym optymizmem gapili się w komórki. Wtorek był dniem czynów po poniedziałkowych ustaleniach, ale jeszcze nikt nie wymagał wyników, bo do piątku było jednak trochę czasu. We wtorek można było się kompletnie nie przejmować i, o ile zwierzchnik nie był socjopatą, ten dzień powinien upłynąć spokojnie. Zwierzchnik Karola był socjopatą.
Mimo to Karol z całkowitym spokojem otworzył książkę i skupił się na czytaniu. Mógł sobie na to pozwolić, ponieważ na pracy skupiał się co najmniej tak samo intenywnie, jak na czytaniu i nie obawiał się uwag szefa.
Wyjął zakładkę i odnalazł miejsce, w którym przerwał lekurę poprzedniego dnia. Pamiętał że Rick Deckard otworzył drzwiczki swojego pojazdu i przerwał rozmowę z sąsiadem. Podobnie jak Karol myślał o czekającym go dniu i pracy.
„Znakomita historia, prawda?”, usłyszał w głowie pytanie i natychmiast zorientował się, kto mu je zadał. Spojrzał przed siebie. Potem za siebie. Łysiejący mężczyzna o łagodnych oczach skinął mu głową. Karol odpowiedział lekkim uniesieniem brody i pomyślał „Owszem”, po czym odwrócił się dając znać że nie ma zamiaru konwersować i spojrzał na litery. Zanim ułożyły się ponownie w treść, przemknęło mu jeszcze przez głowę, że to jednak nieoczekiwany i rzadko spotykany sposób porozumiewania się i że taka rozmowa zdarza mu się chyba po raz pierwszy. W każdym razie nie przypominał sobie... „Jeśli trafisz na odpowiedni model, dobry odbiornik i przyzwoity nadajnik, nie ma w tym nic dziwnego”, usłyszał w głowie. „Mówisz o sobie i o mnie? Nadajnik, odbiornik?”. „Jasne. Z technicznego punktu widzenia tak to się odbywa. Ale masz rację, to nie jest częste zjawisko”. W głowie Karola zapanowała pustka. „Przepraszam, czytaj sobie”, tym razem wyraźnie usłyszał, że łysiejący gość przekazuje mu tę myśl z uśmiechem.
Karol postanowił się nie odwracać. Wpatrywał się w książkę i czytał dokładnie kolejne litery składając je w słowa, a ze słów wydobywał treść. Tym razem skupił się tak mocno, że nie oderwał się od książki, aż do przystanku, na którym wysiadał. Wtedy schował ją do torby i zerknął na miejsce, gdzie siedział telepata. Oczywiście już było puste.
W biurze był, jak zwykle, dziesięć minut wcześniej i zdążył wykonać wszystkie rutynowe czynności, które przygotowywały go do pracy. Miał dokładnie przemyślany plan, zgodnie z którym do piątku zamierzał zrealizować projekt i mieć zapas na wprowadzienie ewentualnych poprawek, gdyby się okazało, że są potrzebne. Do południa zapomniał o bożym świecie i pracował bardzo intensywnie. Kiedy organizm przypomniał mu, że czas na krótką przerwę oderwał wzrok od ekranu komputera i spojrzał przed siebie. Miał wrażenie, że coś usłyszał, ale ta ostatnia myśl mu umknęła. Nie potrafił jej sobie przypomnieć. Pomyślał o telepacie z tramwaju, jednak nie znalazł związku między nim, a tym czymś ulotnym, co mu właśnie uciekło z głowy.
Wczesnym popołudniem zadzwonił Filip. Umawiali się jak co tydzień całą paczką na środę wieczór, miał nadzieję, że Karol pamięta, nic mu nie wypadło i zobaczą się tam gdzie zwykle. Jasne. Karol potwierdził. Ogarniał cały projekt, sytuację i własne plany na ten tydzień, a regularne spotkania były w porządku. Jaki sens miaby życie, gdyby człowiek tylko spał, jadł, wydalał, pracował i nie miał czasu spotkać się z przyjaciółmi? Nawet czytanie tak by nie cieszyło. Środa to była „mała sobota”, wiadomo. Bez spotkań w środę ani rusz.

wtorek, 21 czerwca 2016

Najnowszy model (1)

Poniedziałek

Tramwaj ruszył z przystanku. Karol usiadł – był szczęśliwcem, który wsiadał na drugim przystanku za pętlą,więc przeważnie udawało mu się zdobyć miejsce siedzące – i wyciągnął z torby książkę. Pasażerowie byli zajęci sprawdzaniem w telefonach najnowszych wieści, plotek, pogody. Nikt na nikogo nie zwracał uwagi. Na nikogo ani na nic. Krajobraz za oknem przesuwał się monotonny i niepotrzebny.
Z papierową książką na kolanach Karol wyglądał dość egzotycznie. Siedząca obok niego dziewczyna parsknęła śmiechem wpatrzona w ekran i zaczęła energicznie stukać w klawiaturę. Za nim rozległo się donośne „Noo siema! To opowiadaj jak tam było na wyjeździe, bo ja nie mogłem dojechać. Zombie dotarł do was? Aaaa, cha, cha cha, to jełop jeden!”. Karol postanowił się odciąć od niechcianych dźwięków. Otworzył książkę i zaczął czytać: „Przyjemny, delikatny elektryczny impuls automatycznego budzika wysłany przez stojący przy łóżku programator nastroju obudził Ricka Deckarda. Zdziwiony – zawsze dziwiło go, że niespodziewanie zupełnie nie chce mu się spać – wstał z łóżka ubrany w swą wielobarwną piżamę i przeciągnął się. Jego żona Iran leżąc w swoim łóżku otworzyła szare, niewesołe oczy. Mrugnęła, jęknęła cicho i znowu zamknęła powieki.” *
Uniósł oczy znad książki, ponieważ poczuł na sobie czyjeś, bardzo intesywne spojrzenie. Mężczyzna siedzący dwa rzędy przed nim, przodem do niego, a zarazem tyłem do kierunku jazdy był jedynym pasażerem który nie wpatrywał się w telefon ani żadne inne elektroniczne urządzenie. Lekko łysiejący miał spokojną, całkiem przeciętną twarz i piwne oczy. Karol nie był pewien, czy to ciepłe spojrzenie mogło się w niego wbić tak intensywnie, by go zmusić do podniesienia oczu znad książki, ale chyba jednak tak, ponieważ mężczyzna nadal patrzył mu prosto w oczy. Karol odchrząknął i zerknął na stronę.
„- Nastawiłaś swojego Penfielda na zbyt słaby impuls – powiedział Rick. – Przeprogramuję go, obudzisz się i...”
„- Nie dotykaj mojego programatora.” – usłyszał w głowie słowa, na które patrzył. – „Jej głos był nieprzyjemnie ostry. – Wcale nie chcę się obudzić.”
Znowu podniósł oczy znad książki i spojrzał na mężczyznę siedzącego dwa rzędy przed nim. Tamten uniósł nieco brew. „Usiadł na krawędzi łóżka, pochylił się i zaczął przekonywać ją łagodnie...” zabrzmiało w głowie Karola, który natychmast zajrzał do książki, żeby sprawdzić, czy tekst się zgadzał. Zgadzał się co do słowa. „Jakiś pieprzony telepata” mignęła mu w gowie myśl, zanim zdążył ją skontrolować. Łysiejący mężczyzna uśmiechnął się lekko. „Szlag by to – pomyślał Karol. – No jak cham ostatni.” Ta świadomość zwarzyła mu nieco humor. Spojrzał niepewnie na mężczyznę, ale ten gapił się w okno obojętny na jego myśli. Karol wlepił nos w książkę bardzo teraz skupiony na tekście. Tak bardzo, że po chwili zapomniał, gdzie jest i dokąd zmierza. Dopiero nawyk podpowiedział mu, że zaraz pora wysiadać. Wyjrzał dla pewności przez okno, po czym zamknął książkę i chowając ją do torby zerknął na miejsce, na którym siedział łysiejący gość. Miejsce było puste.
W biurze zjawił się jak zwykle dziesięć minut przed rozpoczęciem pracy. Te dziesięć minut dawało mu czas na rozpakowanie, przyniesienie kawy i przygotowanie się psychicznie do bałaganu, który musiał nastąpić. Przecież był poniedziałek. Dzień, w którym wszystko, co zostało zamknięte i ustalone w piątek wywracało się nieuchronnie do góry nogami. Chyba tylko po to żeby zapełnić kolejne dni tygodnia nowym lub tym samym bezowocnym szaleństwem.

*Wszystkie cytaty pochodzą z powieści Filipa K.Dicka „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach”, wyd. Rebis.

piątek, 17 czerwca 2016

Dom na skraju (4)

4.

Te półtora dnia konferencji minęło jak z bicza strzelił. Pożegnałem się z kolegami do przyszłej konferencji. Najdłużej żegnałem się z Pawłem, który potrząsał moją dłonią, patrzył mi głęboko w oczy i zapewniał, że jakby co zawsze mogę do niego zadzwonić. Kiwałem głową, ale nie bardzo rozumiałem, skąd się wzięła jego nagła troska. Nie przypominałem sobie, żebym miał jakieś szczególne problemy. W każdym razie chyba nie większe niż inni psychiatrzy, cha, cha.
- W porządku, obiecuję, że jakby co zadzwonię – skłamałem gładko, a on udał, że przyjmuje to za dobrą monetę.
Miałem jakieś trzy i pół godziny drogi przed sobą. Rodzina też obiecała dotrzeć do domu niezbyt późno. Ustaliliśmy, że zjedziemy się między osiemnastą i dziewiętnastą. To oznaczało, że w drodze powrotnej mogłem jeszcze raz zajrzeć na chwilę do drewnianego domu, który mnie tak oczarował. Ta myśl drzemała zresztą gdzieś we mnie przez całą konferencję, ale kiedy teraz objawiła się z całą jasnością, mój głos wewnętrzny wrzasnął: „A po co? Wiesz jak wygląda, wiesz jak wygląda ogród, jedź do domu, opowiedz i naradź się z dziewczynami. Dowiedz się, czy w ogóle są zainteresowane tym domkiem”. „A dlaczego miałyby nie być zainteresowane? To ładny domek. I wiesz co? Zrobię kilka zdjęć, zamiast im opowiadać”. Ta, jakżeż racjonalna przyznacie, riposta stłumiła mój głos wewnętrzny. I dobrze, niech się nie mądrzy. Milczał aż do drogi wjazdowej do domku. Ale kiedy tylko skręciłem, znowu zaczął zrzędzić: „Mam nadzieję, że nie będziemy marnować czasu czekając na tego dziwaka.” Nawet nie starałem się mu odpowiedzieć. Wysiadłem z samochodu i ruszyłem ścieżką prowadzącą na tyły domu.
Zdążyłem zrobić kilka zdjęć ogrodu i odwróciłem się w stronę domu, kiedy odpowiedź na zrzędzenie mojego głosu wewnętrznego pojawiła się na tarasie. Zamarłem. „Facet z miną grabarza niekoniecznie powinien robić w nieruchomościach” – przebił się glos i tym razem zgadzałem się z nim całkowicie.
- Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko temu? Nie chciałem pana specjalnie fatygować, a pomyślałem, że rodzina chętnie obejrzy zdjęcia, zamiast słuchać moich opowieści. Wie pan, jeden obraz jest wart tysiąca słów.
Wysocki przywołał na przezroczystą twarz coś na kształt uśmiechu i wykonał gest zapraszający:
- Wprost przeciwnie! – wskazał na drzwi. – Skoro tu jestem, może zechce pan też zrobić kilka zdjęć we wnętrzu?
Zawahałem się, ale postanowiłem nie ulegać stereotypowemu myśleniu. Facet był trochę dziwny, ale to wszystko, co można mu było zarzucić. Wszedłem po schodach ignorując stękanie „Nie leź tam, durniu. Jedźmy już do domu.” Wyblakłe oczy Wysockiego śledziły każdy mój ruch. Przez chwilę przyszło mi nawet do głowy, że może słyszeć mój głos wewnętrzny. Wzruszyłem ramionami i przekroczyłem próg.
- Czy zechce pan wejść na górę, sfotografować również pokoje? Czy ma pan czas? – Wysocki wbił we mnie pytające spojrzenie.
- Zrobię stąd zdjęcie antresoli i oczywiście zegara, jeśli pan pozwoli. Tak, na to mam czas – zmusiłem się do uśmiechu. – Ten zegar jest wyjątkowy.
- Zgadza się. Jest wyjątkowy – potwierdził rzeczowym tonem.

Kiedy włączyłem stacyjkę i wyjechałem na drogę do miasta, wziąłem głęboki oddech. Mój głos wewnętrzny milczał. Rzuciłem okiem w lusterko wsteczne i podniosłem się nieco, żeby zobaczyć w nim swoją twarz. Wszystko było na swoim miejscu, jednak czułem się odrobinę nieswój. Może dlatego, że ta gaduła we mnie zamikła? Depnąłem na gaz.

Wjechałem na naszą posesję, ustawiłem się na swoim miejscu i nacisnąłem kilka razy klakson. Lekko i króciutko, tak, żeby dać znać, jak bardzo się cieszę z powrotu do domu. Wysiadłem z auta i poszedłem na tył wyciągnąć rzeczy z bagażnika. Kiedy zamykałem bagażnik, drzwi do domu otworzyły się i stanęła w nich kobieta, około czterdziestki tak na oko, czyli w wieku mojej żony... ale to nie była moja żona. Gapiłem się w milczeniu. W tej kobiecie było coś znajomego... Stała nieruchomo jak słup soli i patrzyła szeroko otwartymi oczami. Wreszcie zrobiła krok w moim kierunku.
- To niemożliwe – wyszeptała.
Podeszła bliżej nie przestając mnie obserwować, aż stanęła całkiem blisko. Wyciągnęła rękę i dotknęła mojego przedramienia. Stałem jak sparaliżowany nie bardzo wiedząc, jak się zachować.
- Tato...
- Słucham? – odzyskałem mowę, żeby zadać to niezbyt mądre pytanie.
- Gdzie byłeś przez całe moje życie? – spytała patrząc mi prosto w oczy. A ja w tych oczach nie widziałem ani zdziwienia, ani złości, ani żalu, tylko twarz dziewczynki, która wyjechała z matką na weekend... i pędzące galaktyki.

I to byłby koniec tej historii.

wtorek, 14 czerwca 2016

Dom na skraju (3)

3.

Reszta drogi do Katowic minęła nam spokojnie. On za dużo nie podszeptywał, ja śledziłem drogę starając się skupić na innych użytkownikach ruchu drogowego, a nie na dywagacjach. Temat domu chwilowo przestał istnieć. Zawsze lubilem pracować zadaniowo i skupiać się czynnościach akurat wykonywanych. Uważałem, że to ułatwia życie. Rodzina niekoniecznie podzielała mój punkt widzenia przekonując, że podczas zadań nie wymagających specjalnego zaangażowania inteligencji, mógłbym utrzymywać jakiś kontakt słowny, przynajmniej symboliczny, ale dawałem się przekonać tylko czasami.
Czy byłem mrukiem? Odsunąłem od siebie tę myśl, zanim mój głos wewnętrzny zdążył rozwinąć skrzydła. Może nie byłem zbyt wylewny, ale dbałem przecież o żonę i córkę. Domu też przecież nie oglądałem wyłącznie dla siebie, prawda? Sam tu nie zamieszkam. Jeśli w ogóle.
W końcu zaparkowałem samochód, wyjąłem z bagażnika małą torbę podróżną – przecież to był tylko wyjazd na weekend – i ruszyłem do hotelu.
Na mój widok, recepcjonistka uśmiechnęła się i skinęła głową na powitanie.
- Dzień dobry – od razu zrobiło mi się raźniej. – I znowu spotykamy się jak każdego roku.
Uniosła brwi. Staliśmy tak chwilę bez słowa, aż pierwszy przerwałem milczenie.
- Mam nadzieję, że jest dla mnie pokój?
Postukała w klawiaturę.
- Nie widzę pańskiej rezerwacji.
- Jak to? Z całą pewnością wysłałem. Jak co roku.
- W zeszłym roku pana nie było, o ile dobrze pamiętam.
- Niemozliwie! Byłem na pewno - roześmiałem się. – Nie przepuściłbym dyskusji z rodziną, czy powinienem wyjeżdżać na czerwcowy weekend.
Rozejrzałem się dookoła wypatrując znajomych. Do otwarcia konkresu była jeszcze dobra godzina. Akurat powinni się już zjeżdżać. Przez drzwi wszedł właśnie wysoki, postawny mężczyzna i ruszył w stronę recepcji z daleka unosząc dłoń na powitanie i wołając:
- Jak się masz?
- No cześć, stary – przywitaliśmy się uściskiem dłoni. – Właśnie dotarłem, może skoczymy coś razem przekąsić przed otwarciem? Potem będziemy ugotowani na kilka godzin do przerwy obiadowej.
- Świetna myśl – powiedział. – Dzień dobry pani Agato. Wygląda pani pięknie jak zwykle. Dostanę klucz?
Rcepcjonistka przemilczała profesjonalnie tę uwagę i podała nam klucze.
- Proszę bardzo. Życzę miłego pobytu.
Ruszyliśmy do windy.
- A dlaczego cię nie było w zeszłym roku? – Paweł nie sprawiał wrażenia specjalnie zainteresowanego odpowiedzią i wyjął telefon, żeby prawdzić, czy były jakieś połączenia albo wiadomości.
- No co ty? Najpierw Agata teraz ty.
- Nie pamiętam, żebyśmy się spotkali rok temu – nadal na mnie nie patrzył.
Dzwonek w windzie oznajmił, że dotarliśmy na piętro.
- Zresztą nieważne – machnął ręką i klepnął mnie delikatnie po plecach. – To co? Za dziesięć minut na dole?
- Tak. Za dziesięć minut.


- Ale powiedziałbyś, gdyby coś ci leżało na sercu? – Paweł szybko rozprawił się z porcją tatara i przystąpił do pochłaniania sałatki warzywnej w majonezie.
- Psychiatrze? Oszalałeś?
Zaśmiał się kiwając w moją stronę widelcem.
- Po koleżeńsku, wiesz. Od czego ma się przyjaciół.
- Nie ma powodów do niepokoju, panie doktorze – byłem najedzony i humor mi dopisywał.
- O, patrzcie, patrzcie! Kogo ja tu widzę? – rozległo się od drzwi restauracji.
- Syn marnotrawny się odnalazł! – zawtórował mu drugi głos.
Trzeba przyznać, że takie zjazdy przypominają do złudzenia kolonie letnie, przynajmniej do chwili rozpoczęcia debaty.
- Kopę lat, stary! A przynajmniej dwa. Gdzie to cię nosiło?
- Znudziły mu się kongresy w twoim towarzystwie, to wybył.
- Nie mam pojęcia, o czym mówicie.
- O twoim tajemniczym zniknięciu! Jak to o czym?
- Świetny dowcip – wzruszyłem ramionami.
- No koledzy! Chodźmy, bo przegapimy zagajenie prezesa. „Spotkaliśmy się, jak co roku w tym zacnym gronie...”
Ruszyliśmy do wyjścia. Najpierw tamci dwaj, potem ja, Paweł na końcu. Spojrzał na mnie tymi poczciwymi oczami. Uśmiechnął się, kiwnął głową, a ja poczułem się... no wiecie, poczułem się, jakby przyglądał mi się psychiatra.

niedziela, 12 czerwca 2016

Dom na skraju (2)

2.

Tym razem zawędrowałem aż pod lipę w ogrodzie, rozłożystą, starą, o nisko rosnących gałęziach. „Coś ci ten ogród przypomina?” – zapytał mój głos wewnętrzny, choć doskonale znał odpowiedź. Tak trochę mi przypominał ogród u babci, dzieciństwo, beztroskę, zapachy lata, kiedy byłem jeszcze szczeniakiem i niecierpliwiłem się, że czas tak wolno płynie, a ja ciągle nie mogę zrobić tych rzeczy, które zrobię, jak już będę odpowiednio duży. „Robisz się sentmentalny” – zauważył mój głos wewnętrzny. „Marnujemy tu czas, zamiast spokojnie jehać na kongres, spotkać tam starych znajomych, napić się z nimi jednego i pogadać. I tak teraz nie kupisz domu.” Nie zdążyłem mu odpowiedzieć, bo usłyszałem za sobą cichy trzask. Na ścieżce stał człowiek, pewnie agent, do którego się dodzwoniłem albo może właściciel. Zawróciłem. Nie spojrzałem na zegarek, bo mężczyzna patrzył na mnie, a ja nie chciałem, żeby ten gest wypadł nieuprzejmie, ale miałem wrażenie, że zjawił się szybciej niż obiecał. Tym lepiej.
- Dzień dobry, dziękuję, że pan przyjechał – szedłem w jego stronę z wyciągniętą ręką.
- To mój obowiązek, a także przyjemność.
Uścisnęliśmy sobie dłonie. Miał mocny, zdecydowany uścisk z gatunku tych, które mówią „jestem solidny”. Trochę nie pasował do bladej twarzy, bezbarwnych włosów i wiotkiej sylwetki. Postanowiłem jednak zdusić w zarodku zrzędzenie glosu wewnętrznego. Mężczyzna spojrzał mi prosto w oczy niepokojąco jasnymi oczami. Bladoniebieskie tęczówki otaczało czarne kółeczko. Wyglądał przez to trochę jak ślepiec, ale patrzył na mnie bardzo uważnie.
- Wysocki – przedstawił się, więc nie pozostałem dłużny. – Pokażę panu wnętrze domu, jeśli pan nie ma nic przeciwko temu.
Nie miałem i weszliśmy przez ogrodowe drzwi do środka. Pachniało suchym, rozgrzanym drewnem. Wcale się nie czuło, że dom stał opuszczony, albo, że od dawna nikt tu mieszkał, zresztą nic na ten temat nie wiedziałem. Przeciwnie, dom roztaczał aurę ciepła i sprawiał wrażenie przytulnego. Mój gospodarz, jakby czytał mi w myślach, pośpieszył z informacją:
- Poprzedni właściciel wyjechał zagranicę zeszłego lata. Nie był pewien, czy wyjedzie na stałe, czy też wróci, dlatego dopiero niedawno podjął decyzję i wystawił dom na sprzedaż.
Kiwnąłem głową. Obeszliśmy cały dół, potem antresolę, a na koniec piwnicę. Poza tym, że dom wymagał niewątpliwie renowacji z zewnątrz, wszystko zdawało się w jak najlepszym porządku. Jakby czas się go nie imał, albo właściciel dbał o niego do końca.
- Dom jest bardzo zadbany – odezwał się mój gospodarz. – Gdyby nie ten wyjazd, właściciel na pewno odnowiłby go z zewnątrz już rok temu. Widział pan zapewnę tę okiennicę. Poza tym stan domu jest więcej niz zadowalający. Jego właściciel bardzo kochał ten dom. Poświęcał mu wiele uwagi i czasu. Czy pan ma dużo czasu?
- Myślę, że jak każdy dorosły, pracujący człowiek. Ale na to, co lubię, znajdę czas.
Skinął glową, a ja podszedłem do stojącego zegara, którego nie widziałem, kiedy tu zajrzałem przez okna, bo zasłaniała go ściana.
- Nie chodzi? – spytałem?
- Chodzi cały czas. Odmierza.
- Ale nie tyka.
Wysocki uśmiechnął się, choć jego oczy pozostały nieruchome i uważne:
- No nie. To wyjątkowy zegar. Został w domu, jako jedyny element wyposażenia, jak pan widzi. Nie można go przenosić. Jest zbyt delikatny.
- Hm... w sumie nie wygląda. Właściwie to wygląda bardzo solidnie – zauważyłem.
- Chodzi mi o mechanizm – uściślił mój gospodarz. – Rzeczywiście obudowa jest solidna, z mocnego drewna, a szyby to najprawdziwszy kryształ. Ale mechanizm odmierzania czasu jest bardzo precyzyjny. I delikatny, jak już powiedziałem.
- Piękny – zauważyłem przyglądając się heroglifom wypisanym na tarczy. Nic mi nie mówiły, ani z niczym się nie kojarzyły, ale układ znaków z łatwością dawał się odczytać jak godziny.
Dotknąłem drewnianej obudowy. Była gładka i ciepła. Gapiłem się na hieroglify widoczne przez kryształ i przez krótki czas miałem wrażenie, że widzę uciekające galaktyki. W zupełnej ciszy. Otrząsnąłem się i spojrzałem na Wysockiego.
- Zegar jest w wyposażeniu domu? – spytałem z uśmiechem pewien, ze zaraz usłyszę jakąś kosmiczną cenę.
Ale Wysocki tylko skinął głową.
- Muszę teraz jechać dalej. Tak naprawdę zboczyłem nieco w drodze na konferencję naukową. Pozwolę sobie zadzwonić pojutrze i umówić z panem. Jeśli cena będzie dla mnie osiągalna, myślę, że dopniemy transakcji.
- Z pewnością – odparł poważnie.
Nie sądziłem, że sprawa jest przesądzona, choć mój głos wewnętrzny sugerował złośliwie, że pozwoliłem podjąć decyzję za siebie. Bardzo chciałem mieć ten dom i nie interesował mnie mój głos wewnętrzny. Znowu mało mnie obchodził.

piątek, 10 czerwca 2016

Dom na skraju. (1)

Dom na skraju

1.

Prawie go mijałem, kiedy mignął mi po prawej stronie jasną szarością. Przejechałem jeszcze kilka metrów, zanim zdecydowałem nacisnąć na hamulec. Nie śpieszyłem się, miałem czas, bo w podróż wyruszyłem ze sporym zapasem czasu. Po burzliwej wymianie zdań z żoną i córką, jak co roku, kiedy udawałem się do Katowic na zjazd psychiatrów i psychologów klinicznych. Z jakiejś tajemniczej dla mnie przyczyny obie miały mi za złe te wyjazdy. Może dlatego, że to były weekendy w czerwcu i można je było spędzać inaczej? Zawsze można czas spędzać inaczej, ale w końcu na coś się czasem trzeba zdecydować, prawda?
No więc zdecydowałem jak co roku.
Zacząłem cofać. Droga za mną była pusta, pewnie dlatego, że nie każdy wstaje o świcie nawet w czerwcu. Ostatni dom, na ostatnim osiedlu przed drogą wyjazdową z miasta. I to nie tą główną. Zieleń, spokój, świergot ptaków. Istna idylla. Skręciłem na ubitą drogę wjazdową wyznaczoną rzędem żywopłotu. Nie było ogrodzenia, a o rośliny dawno nikt nie dbał, ale nadal wyznaczały trasę. Żywopłot kończył się spory kawałek przed werandą. Przed domem tkwiła wyblakła tabliczka: NA SPRZEDAŻ. Uwierzycie?
Wyłączyłem silnik, wyjąłem kluczyk ze stacyjki i wysiadłem i spojrzałem na dom. Drewniany, jasnoszary dom, ale farba łuszczyła się w wielu miejscach. Wchodziło się przez duży taras ogrodzony balustradą, na który prowadziły trzy schodki. Trochę jak weranda, tyle że nieoszklona. Nad tarasem na górze był tej samej wielkości balkon. Ptaki spokojnie świergotały. Wszedłem na taras i przysunąłem twarz do brudnej szyby w drzwiach próbując zajrzeć do środka. „No i gdzie leziesz?” – zapytał mój wewnętrzny głos. „Jak, gdzie lezę? To piękny dom, wymaga trochę pracy, ale ma urok. Mam czas, to oglądam.”. „Przecież masz dom. Po co ci drugi?” – marudził. „Bo tu jest zupełnie inaczej. Podoba mi się.”. Zszedłem ze schodków i ruszyłem na obchód. Taras był ozdobiony delikatnym ażurem wyciętym w drewnie, podobnie jak balustrada balkonu. Niektóre okna były zasłonięte okiennicami, w jednym miejscu okiennica wisiała na jednym zawiasie. „Na pewno żrą to korniki, albo jakiś grzyb” – zauważył zgryźliwie mój głos wewnętrzny. Na tyłach domu były wielkie drzwi ogrodowe, podest i zejście do ogrodu, teraz na wpół dzikiego. Sporo szyb wytłukli ludzie albo wichury, za to lepiej było widać wnętrze. Z mojej pozycji widziałem duży pokój, pewnie salon z kamiennym kominkiem. Deski na podłodze były zniszczone, trochę przez deszcz i mróz zaglądające bez przeszkód do środka, a trochę przez upływ czasu. Żadnych mebli, tylko gołe ściany. Spróbowałem nacisnąć klamkę, ale drzwi nie ustąpiły. „No pewnie, pchaj się do środka! – prychnął mój głos wewnętrzny – To takie eleganckie!”. „Na taliczce był chyba jakiś numer telefonu” – nie dałem się zahukać. Odwróciłem się do ogrodu. Prawie wszystkie drzewa owocowe już przekwitły i widać było na nich zawiązki owoców, akacja miała jeszcze ostatnie kwiaty, jaśmin otumaniał mocnym zapachem, a w głębi rosła dziwnie powyginana lipa. Dopiero będzie kwitła. Nie widziałem końca ogrodu, od ulicy dzielił mnie szpaler wjazdowy i dość bujna zdziczała roślinność, a z boku działki okolonej iglakami przeświecało pole. Gołe zupełnie. Może tam coś i rosło, ale teraz widać było tylko ziemię.
Znów obszedłem dom, tym razem, z drugiej strony, żeby dotrzeć do tablicy stojącej przez frontem. Odszyfrowałem niewyraźne cyfry i wcisnąłem klawisz łączenia. Patrzyłem na dom, podczas gdy w słuchawce rozległ się sygnał. Przez ułamek sekundy zdawało mi się, że słyszę dzwonek z wnętrza domu, ale to musiało być złudzenie. Poszedłem jednak bliżej werandy z telefonem przyłożonym do ucha. „No dobra, nikt nie odbiera, możemy jechać dalej” – zauważył w końcu mój wewnętrzny głos jakby z ulgą. Jeszcze przez chwilę nie chciałem mu dać satysfakcji, ale po siódmym dzwonku, kiedy pomyślałem, że zaraz usłyszę komunikat zachęcający mnie do nagrania wiadomości na sekretarce, odezwał się głos:
- Słucham?
- Dzień dobry – ożywiłem się. – Stoję przed domem na wylotówce i widzę tabliczkę „Na sprzedaż”. Czy oferta jest nadal aktualna?
- Jak najbardziej – głos był spokojny.
- Miałbym kilka pytań. Oczywiście mogę je zadać przez telefon, ale gdyby pan był w pobliżu, albo gdybyśmy mogli sie umówić...
- Mogę być na miejscu w ciągu kwadransa.
Byłem odrobinę zaskoczony, ale skoro trafiała się taka okazja...
- Zaczekam w takim razie.
- Do zobaczenia – odparł głos i nie czekając na odpowiedź przerwał połączenie.
Schowałem telefon do kieszeni, a mój wewnętrzny głos zaczął marudzić: „No brawo, traćmy czas. Po co mamy spokojnie jechać, kiedy można sobie posterczeć na odludziu.”. Postanowiłem go zignorować, podobnie jak ignorowałem jego uwagi, że nie potrzebuję opisywać żadnych przypadków na kongres, bo sam jestem najlepszym przypadkiem. Wystarczy, że wystąpię i opowiem o sobie. Czasem podejmowałem wyzwanie i tłumaczyłem, ale tym razem czułem się po prostu, zwyczajnie zadowolony. Przypadkiem znalazłem piękne miejsce, gdzie czułem się świetnie, gdzie mi się podobało i gdzie za chwilę spotkam się z kimś, kto udzieli mi informacji. Postanowiłem zrobić jeszcze jedną rundkę wokół domu.

Będzie tu teraz inaczej

ponieważ nie widzę sensu dzielenia się w blogu tym, czym dzielę się na fejsie.
Zmiana charakteru za 3,2,1...
Jeszcze dziś.

czwartek, 9 czerwca 2016

Jakimś cudem przypomniałam sobie hasło do bloga :)

Jednak Facebook i Twitter zmieniają przyzwyczajenia. Tam się człowiek nie rozpisuje. To w ogóle jest inny kontakt z ludźmi, taki codzienny jak kawa, herbata, ciateczko... no może za ciasteczko podziękujmy ;)
Blog okazuje się bardziej wymagający. nie wystarczy pyknąć dwóch zdań, a może wystarczy? W pewnym sensie w tzw. social mediach komunikacja jest prostsza. Dość machnąć impresję i gotowe. Odpowiedzi też są gotowe natychmiast, rozmowa obdywa się w czasie rzeczywistym. Ciekawa jestem, kto ze "starych" znajomych jeszcze pisze :) O kilku osobach wiem, bo podają linki na FB.
No dobra, się okaże. Tymczasem serdecznie ściskam :)