poniedziałek, 20 lutego 2017

Ravel (10) - część dziesiąta i ostatnia.

Rozglądając się po hallu dworca Laverre pomyślał o olbrzymiej szklarni. Kopuła, przez którą przeświecało granatowe teraz niebo wznosiła się wysoko, jakby stawiali ją mityczni giganci. Za to delikatne, ażurowe konstrukcje przeszklonych ścian musiały być misterną robotą mrozu. Zadzierając głowę Laverre obserwował błyski światła na szybach i na kryształowych żyrandolach. Nie potrafił określić, jak wielka jest powierzchnia hallu wypełnionego tłumem, który bezustannie poruszał się i roił niczym owady na kawałku pożywki. Obecni nosili atłasowe stroje białe i czarne, które przywodziły na myśl karnawał w Wenecji. Nigdy tam nie był. A może był, ale zapomniał? Twarze zasłaniały maski ozdobione białymi i czarnymi piórami, a niektóre dodatkowo kryształkami. Laverre krążył w tłumie. Postcie zachowywały się jak goście na nudnym przyjęciu. Przemieszczali się uroczyście, sztywno, wymieniali słowa, ukłony, czasem przystawali i z tej lub innej strony dobiegał monotonny gwar rozmów. Laverre nie rozróżniał słów. Słyszał tylko pomruk, szum, brzęczenie jak w ulu. Zaraz po strojach i maskach najbardziej rzucały się w oczy paznokcie. Pomalowane czarnym, lśniącym lakierem. Te paznokcie go fascynowały. Spojrzał odruchowo na własne paznokcie. Też były czarne. Jego twarz również zasłaniała maska, a ciało otulała miękko atłasowa szata. Laverre nie przypominał sobie, kiedy zdążył się przebrać.
- Trafiłeś! – ktoś najwyraźniej mówił do niego.
- Czysty przypadek – przyglądał się mlodej kobiecie i narastało w nim przekonanie, że się znają. – Jechałem pociągiem, spotkałem Miśka, potem pilota. Okazuje się, że nic mu się nie stało. A potem znalazłem się tutaj.
Usiłował tą gadaniną zyskać na czasie i przypomnieć sobie jej imię. Musiała coś wyczuć, bo spojrzała na niego uważniej zza czarnych piór maski.
- Jak się nazywa to miejsce? – spytał w końcu.
- Jesteśmy w Zajezdni.
- Byłaś tu już kiedyś?
Skinęła głową.
- Ty też. Jak każdy z nas.
- Kim oni są? – wskazał brodą na krążących gości.
- Są tacy jak my.
- To znaczy?
Wzruszyła ramionami.
- Strasznie wolno kojarzysz, Ravel. Wydawałeś mi się bystrzejszy.
- Laverre.
Irmina otworzyła szeroko usta, a wreszcie parsknęła śmiechem:
- Udało ci się! Znaczy jemu.
Poklepała go w ramię.
Teraz on gapił się na nią i aż było słychać, jak myśli obracają się w jego głowie.
- Nie powinno mnie tu być – wykrztusił wreszcie.
Patrzyła rozbawiona.
- Słyszysz? Nie powinno mnie tu być!
- To wyjdź.
Najwyraźniej z niego kpiła.
- Jak się stąd wychodzi?
- O, to proste. Znajdujesz wyjście, potem przez las i do pociągu. No chyba, że przez pustynię albo śnieg. Może też być samolotem, balonem, łodzią podwodną. Jak chcesz.
Laverre spojrzał na postacie snujące się po Zajezdni, a potem ruszył w tłum.Nie poszła za nim.

***

A, byłabym zapomniała... Spokojnych snów :)

sobota, 18 lutego 2017

Ravel (9)

Znalazłszy się na wyludnionej o tej porze ulicy wciągnął powietrze głęboko do płuc. Ruszył przed siebie bez pośpiechu. Na końcu ulicy pojawiły się dwie osoby. Bardziej je było słychać niż widać. Do Ravela dotarł śmiech. Kiedy zastanawiał się, czy wyjść im naprzeciw, czy lepiej skręcić i uniknąć spotkania, za plecami usłyszał szum. Przeszedł go dreszcz. Czy to pogoń? Ale nie czuł lęku, który zwykle towarzyszył ucieczkom. Kątem oka zauważył światło. Odwrócił lekko głowę. To były reflektory samochodu. W ich blasku ulica rozbłysła. Jezdnia lśniła coraz bardziej. Nie tylko od światła, ale i od deszczu. Ravel podniósł głowę i wyciągnął dłoń przed siebie. Początkowo nie czuł niczego, ale zwolna skóra na jego twarzy i dłoniach stawała się coraz bardziej śliska, krople plątały się we włosy, skapywały na ramiona. Ravel przyglądał się zdziwiony. Nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek tak mocno i wyraźnie odbierał bodźce zmysłowe. Odwrócił się na pięcie, ale deszcz ani ulica nie zniknęły. Był nadal w tym samym miejscu dziwnie materialnym. Całkiem blisko warknął silnik i Ravel poczuł jak po kręgosłupie pełznie mu nieprzyjemny dreszcz. Znał irracjonalny lęk, ale ten lęk był inny. Połączony z poczuciem obcości. Nie należy do tego świata i zaraz wydarzy się coś strasznego. Złapią go i odeślą z powrotem. Odwrócił się gwałtownie. Zrobił krok i nagle poczuł, że czyjeś ręce łapią go i przytrzymują. Dopadli go! Tym razem go dopadli! Samochód przejechał wolno przed nim i wtedy do jego świadomości przebiło się jak przez mgłę:
- W porządku, stary?
Odwrócił głowę. Dziewczyna przyglądała mu się uważnie, a chłopak puścił jego ramię i uspokajał go gestem. Już się nie śmiali, jak przed chwilą. Wyglądali na zmartwionych.
- Mogłeś wpaść pod ten samochód. Musisz uważać. Jak wchodzisz na jezdnię, lepiej, żeby akurat nic nią nie jechało. Wiesz, przyczyna – skutek.
Ravel patrzył na nich bez słowa. Deszcz padał coraz mocniej.

*

Dzień budził się, a wraz z nim coraz więcej ludzi pojawiało się na ulicach. Do La Figi weszła elegancko ubrana kobieta. Widział, jak się mości się przy stoliku przed oknem przeglądając nowinki w telefonie. Chwila oddechu, zanim znów wciągnie ją w codzienny młyn. Kalina podała jej kawę. Porządkowała coś pod pulpitem baru. Dzień jak co dzień.
Kobieta przy stoliku uśmiechnęła się odczytując wiadomość na ekranie. Zajęta wystukiwaniem odpowiedzi nie zauważyła mężczyzny, który jej się przyglądał stojąc po drugiej stronie ulicy. Ravel zastanawiał się, skąd mu się wzięło wrażenie, że zna obie kobiety. Może z pociągu, a może z końcowej stacji? Najlepiej pamiętał Irminę, ale widywał przecież mnóstwo osób, które przemykały się na wiele sposobów przez jego pamięć i świadomość. Z jednymi rozmawiał, z innymi nie. Czy kiedykolwiek rozmawiał z którąś z tych kobiet? Poczuł lekki zawrót głowy i zrozumiał, że musi sie skupić na tu i teraz, w przeciwnym razie stanie się znowu przezroczysty i znajdzie się nie wiadomo gdzie. Pomógł mu głos:
- Nareszcie dotarłeś.
Przed nim stała uśmiechnięta Kalina. Ujęła go łagodnie za rękę i pociągnęła za sobą.

piątek, 17 lutego 2017

Ravel (8)


- Co robisz? – usłyszał głos Irminy tuż obok i odetchnął z ulgą.
Oderwał dłonie od twarzy. Siedzieli na polanie. Pamiętał tę polanę z dzieciństwa. Znajdowała się za domem dziadków, zaraz na skraju zagajnika. Pamiętał też ten jałowiec i żywiczny zapach rozgrzanego powietrza. Poczuł, że drętwieje i rozprostował nogi, żeby się pozbyć nieprzyjemnego mrowienia.
- Widziałem siebie – powiedział bez żadnego wstępu odwracając głowę do Irminy.
Ona skinęła w odpowiedzi, jakby jej te słowa wcale nie zaskoczyły i patrzyła wyczekująco.
- A ty? Też widziałaś kiedyś siebie?
Patrząc mu w oczy Irmina raz jeszcze skinęła głową.
- Co to znaczy twoim zdaniem?
Wzruszyła ramionami.
- Nie mam pewności.
- A kim był ten ja, którego widziałem?
- Myślę, że to druga strona ciebie – zaczęła Irmina ostrożnie. – Ja się widziałam kilka razy, ale za każdym razem natychmiast znikałam. Początkowo myślałam, że to złudzenie. Znikałam ja, ale też znikała ta ja, którą widziałam. Jakbyśmy się obie zapadały. Nie wiem, gdzie się podziewałam, kiedy tak znikałam, ale wiesz co? Zauważyłam w końcu, że jeśli się bardzo postaram, jeśli robię coś zajmującego, albo jeśli się bardzo uprę, wtedy zostaję dłużej, a ta druga znika. Wpadłam na to trochę przypadkiem
- Myślisz, że istniejemy na zmianę? On albo ja? Razem być nie możemy?
- Nie jestem pewna – Irmina wzruszyła ramionami. - W każdym razie mnie się nie udało ani razu. Zawsze nadchodzi ten moment, kiedy przestaję wiedzieć, co się dzieje.
Ravel opuścił głowę i spojrzał na wodospad w dole, pod skarpą, na której siedzieli. Nie czuł wilgoci ani nie słyszał huku wody. Panowała cisza. Widok płynącej wody uspokajał, ale też otępiał. Ravel nie chciał ulec otępieniu, nie chciał zniknąć teraz. W ogóle nie chciał znikać. Czuł, że dzieje się coś bardzo ważnego i on musi to zrozumieć, Jak zrozumie, może zdoła coś zmienić.

Leżał z szeroko otwartymi oczami. Nie widział, czy znajduje się w pomieszczeniu czy gdzieś na zewnątrz. Nie widział niczego, choć nie było ciemno. Nie miał poczucia, że znajduje się w zamknięciu, ale też nie czuł podmuchu wiatru, który mógłby być wskazówką. Jakby leżał w nicości. Pomyślał, że powinien znaleźć się w tamtym pokoju, w sypialni, gdzie widział siebie. Może tam zdołałby zrozumieć więcej. Może teraz był ten odpowiedni moment. Prawie nie oddychał. Zaczął odtwarzać obraz, ktory miał w pamięci. Stopniowo wyłaniały się kształty. Jak na życzenie malował się coraz wyraźniej zarys łóżka i pościeli, lustra na ścianie, mebli. Ravel czekał cierpliwie, bez ruchu, aż jego myśli się zmaterializują. Był gotów zmierzyć się z tajemnicą i własnym lękiem. Był więcej niż gotów. Musiał znaleźć potwierdzenie, zanim zada kolejne pytania.
Spojrzał na podłogę pokrytą liśćmi, po których jakieś stworzenie przemknęło tak szybko, że nie zdołał go zidentyfikować. Nie, nie – potrząsnął głową. Musi zostać tutaj, skupić się na tym pokoju, jak radziła Irmina, na tym łóżku i na leżącym w nim człowieku. To było teraz najważniejsze – zostać tutaj.
Mężczyzna drgnął i zmarszczył brwi. Jego oczy poruszały się szybko pod zamkniętymi powiekami. Oddychał głośno. Ravel patrzył z ciekawością na bezwładne ciało. Miał wrażenie, że mężczyzna pobiegłby przed siebie, gdyby mógł, ale ciało nie słuchało rozkazów. Tylko palce mężczyzny zacisnęły się na kołdrze. Ravel pochylił się nad leżącym. Tamten jakby wyczuł czyjąś obecność, oddychał teraz prawie bezszelestnie. Co widział pod zamkniętymi powiekami? Ravel próbował to sobie wyobrazić i sam zamknął oczy. Zobaczył siebie w pościeli. Był uwięziony i nie mógł się poruszyć. Chciał uciec, ale nie czuł nóg. Ktoś się nad nim pochylał. Ravel poczuł lęk, irracjonalny lęk, bo był przecież pewien, że nikt mu nie zagraża. Szybko otworzyl oczy. Mężczyzna w łóżku patrzył na niego. Ravel znieruchomiał. Dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że mimo szeroko otwartych oczu mężczyzna go nie widzi. Te oczy nie patrzyły na niego, ale przez niego. Śledziły jakiś ruch daleko stąd. Ravel poczuł się nieswojo patrząc na siebie i wiedząc, że to przecież nie jest on. On był tutaj i patrzył... na siebie. Zdusił w sobie chęć dotknięcia bezwładnego ciała w pościeli, choć przez chwilę kusiła go ta myśl. Nic by się nie stało – pomyślał – ale też niczego, by nie wyjaśniało.
Odsunął się od łóżka o krok i poczuł, że oddala się znacznie bardziej niż zamierzał. Nie poruszał nogami, a jednak odpływał coraz dalej i dalej. Spojrzał pod nogi. Bose stopy częściowo zakryte piaskiem. Nie czuł, czy piasek jest ciepły czy może chłodny. Świeciło słońce, więc pewnie piasek był rozgrzany. Przez chwilę Ravel chciał walczyć z tą siłą, która go wypchnęła z sypialni, odsunęła od łóżka, chciał wrócić w nadziei, że dowie się czegoś jeszcze o śpiącym, ale stracił zdolność ruchu. Poczuł, że staje się przezroczysty.

Laverre usiadł na łóżku nie otwierając oczu. Opuścił nogi, posiedział jeszcze chwilę z zamkniętymi oczami, a potem ruszył powoli w stronę kuchni. Dopiero tam otworzył oczy, żeby znaleźć butelkę z wodą. Nie zapalając światła, w słabym odblasku latarni ulicznej zobaczył butelkę stojącą obok zlewu, odkręcił plastikową nakrętkę i wypił łyk. Potem drugi, po chwili trzeci. Rzucił okiem na lśniące cyfry zegara na kuchence mikrofalowej. Wskazywały czternaście po drugiej. Zamknął oczy i stał jeszcze chwilę bez ruchu. Przełknął kolejny łyk, odstawił butelkę, odwrócił się i jak lunatyk powędrował z powrotem do sypialni. Może, gdyby otworzył oczy, zobaczyłby niewyraźny zarys męskiej sylwetki. Ale nie otworzył oczu, więc nic nie zobaczył. Wrócił do łóżka i wsunął się pod cienką kołdrę. Natychmiast zasnął, jakby się w ogóle nie obudził i nie wstawał.
Ravel wszedł bezszelestnie w ślad za nim do pokoju. Stojąc w nogach łóżka przyglądał się śpiącemu. Laverre wyglądał na spokojnego, oddychał miarowo zupełnie obojetny na obecność sobowtóra. Ravel odwrócił się na pięcie i ruszył do drzwi wyjściowych.

środa, 15 lutego 2017

Ravel (7)

Laverre przekręcił klucz w drzwiach i wszedł do mieszkania. Czuł znużenie i satysfakcję. To było w porządku. Lubił tak się czuć pod koniec dnia. Po południu przygotował nowe mowy pożegnalne, może nie całkiem nowe, ale przystosowane do okoliczności. Ciągle chodziły mu po glowie różne pomysły, które chwilowo odsuwał na bok z braku czasu, ze zmęczenia, a może tylko szukając pretekstu. Obiecywał sobie jednak solennie, że je zrealizuje.
Potem wykrzesał jeszcze z siebie energię na zakupy, bo wiedział, że lodówka świeci pustkami i wreszcie wrócił do domu w poczuciu, że pożytecznie spędził dzień i zrobił prawie wszystko, co należało.
Pod prysznicem pomyślał, że może zadzwoni do Zofii i razem spędzą wieczór, ale w końcu zrezygnował. W łóżku przeczytał jeszcze kilka stron, zanim zgasił światło, łyknąl tabletkę i zapadł w sen.

*

Ławki w przedziale były twarde, zrobione z drewna, niewygodne. W dodatku trzęsło. Taki właśnie pociąg pamiętał z podróży z dziadkiem. W każdą sobotę po pracy dziadek zabierał go i jechali pociagiem na przedmieścia. Spędzał u dziadków prawie każdą niedzielę. Patrzył teraz na zasuwane, stalowe drzwi oddzielające następny przedział, zamykane na ciężką metalową klamkę. W przejściu między przedziałami łoskot kół ogłuszał, a w szparach łączących metalowe płyty, po których się przechodziło, migały tory, podkłady i kamienie tworzące nasyp. I ten zapach. Niepowtarzalny. Teraz też czuł ten zapach. Uniósł się trochę i zerknął przez szybę w drzwiach. Przedział po drugiej stronie był identyczny. Pasażerowie kiwali się w tym samym, monotonnym rytmie na twardych ławkach. Głowy podskakiwały w doskonale zsynchronizowanym tańcu. Laverre zerknął na mężczyznę siedzącego obok. Nie znał go. Nie znał tej twarzy, a jednak miał wrażenie, jakby się już kiedyś spotkali. Przez chwilę pomyślał o koledze ze studiów. Nie, chyba z pierwszej pracy. Nie potrafił przypisać twarzy do konkretnej osoby, a nie chciał się gapić. Uznał, że to by było nieuprzejme.
- Laverre? – upewnił się sąsiad.
- Znamy się? – Laverre odpowiedział pytaniem na pytanie.
- Stary! No pewnie, jeszcze z przedszkola. Nie pamiętasz?
- Misiek?
Tamtem kiwał głową uśmiechnięty od ucha do ucha.
- Jednak nie jest z tobą tak źle – klepnął Laverre’a zamaszyście w kolano.
- Ale jak? Skąd się tu wziąłeś?...
- No co jak? Ludzie się spotykają, potem giną sobie z oczu i znowu spotykają. Nie ma się co doszukiwać. Ważne, że jesteś – jego uśmiech jaśniał szczerością.
Laverre zauważył kątem oka jakiś ruch i zerknął na ławkę naprzeciwko. Siedział na niej pręgowany kot i starannie wylizywał futro. Przerwał toaletę i spojrzał na nich złocistymi oczami. Misiek nachylił się i pogłaskał zwierzaka, a kot natychmiast zaczął toaletę od początku, jakby musiał z siebie zmyć miśkowy dotyk.
- Był tu przedtem? – spytał Laverre.
- Kot? Nie, chyba nie.
- Skąd się wziął?
- A co to za różnica? Koty ciągle się skądś biorą, a potem gdzieś sobie idą. Opowiadaj, stary, co dobrego?
- Ciebie to nie dziwi?
- Co?
- Ten kot. Nie bylo go, a nagle jest. Kot w pociągu.
- Pewnie dokądś jedzie. Może za daleko, żeby dreptać na piechotę. Może mu się nie chce. To leniwe zwierzaki.
Za oknem migały zielone drzewa. Jak te z dzieciństwa, kiedy Laverre jeździł tędy z dziadkiem. Czekał na te soboty cały tydzień. Dziadek był wysoki, postawny i Laverre czuł dumę, kiedy tak szedł obok niego i trzymał go za rękę. Po drodze witali się z każdym. Dziadek ściskał dłonie, wskazywał na Laverre’a mówiąc za każdym razem z dumą: „To mój wnuk”, choć Laverre znał mijanych przechodniów, a oni znali jego.
Migające za oknem drzewa zmieniły barwy na jesienne.
- Misiek, dokąd jedzie ten pociąg?
- Jak to pociąg, stary, przed siebie. No, na mnie już czas. Do zobaczenia. Fajnie było cię znowu spotkać.
Zanim Laverre zdążył odpowiedzieć, Miśka już nie było w przedziale.
Nie było też kota. Na jego miejscu siedział mężczyzna w średnim wieku. Na głowie miał skórzaną pilotkę.
- To pan? – Laverre aż wybałuszył oczy z emocji. – Pamiętam pana i ten samolot. Biegłem wtedy za panem. Maszynę odnalazłem, ale pilota nie. Całe szczęście, że nic się panu nie stało!
- Mam farta – pilot wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Nie pierwszy raz tak pikowałem. Na szczęście... odpukać.
Na poparcie swoich słów postukał zgiętym palcem w drewnianą ławkę.
- Wyglądało naprawdę groźnie – Laverre potrzasnął głową. – Wie pan może, dokąd jedzie ten pociąg?
- Stale w tym samym kierunku. Nie zastanawiałem się nad tym, a przecież jeżdżę nim często. – Mężczyzna zdawał się zdziwiony własną odpowiedzią. – W każdym razie na tej stacji wszyscy wysiadają.
- To koniec trasy?
- Nie, ale dalej pociąg zawsze jedzie pusty.
- Ja zostanę – Laverre zdawał się przekonany.
- Jak pan chce – odparł wstając i wyciągając rękę do Laverre’a. – Może się kiedyś jeszcze spotkamy?
- Możliwe – odwzajemnił uścisk i wstał, by przepuścić mężczyznę.
Nie zauważył chwili, w której pociąg się zatrzymał i pasażerowie wysiedli, ale najwyraźniej taka chwila musiała już nastąpić, bo przez szybę w drzwiach widział teraz opustoszały przedział przed sobą. Jego przedział też świecił pustkami. Koła pociągu dudniły jednostajnie.

poniedziałek, 13 lutego 2017

Ravel (6)

- Gra i buczy. Jest pan w świetnej formie, jak zwykle zresztą. Wypiszę zaświadczenie dla pracodawcy.
Laverre skinął głową.
- Mam jeszcze prośbę, panie doktorze – lekarz skupił spojrzenie na pacjencie. – Ostatnio kiepsko sypiam. Śnią mi się jakieś głupoty. Chciałbym się normalnie wyspać, bo wie pan, pracy nam nie brakuje. Muszę być w formie.
- Zapiszę panu łagodny środek. Coś się dzieje niepokojącego w pańskim życiu?
- Nie. Właściwie rutyna.
- Pewnie przyczyna jest taka jak zwykle: stres, pośpiech.
Laverre pokiwał głową.
- Coś jeszcze?
– Poza tym wszystko w normie.
- W takim razie proszę to wykupić i brać jedną tabletkę przed snem. Będzie pan spał jak dziecko.
Lekarz podał mu receptę.

***

Poczuł wibracje telefonu. Spojrzał na wyświetlacz i postanowił nie odbierać. W końcu wziął wolne, żeby pozałatwiać sprawy. Stał właśnie na wysokości baru La Figa, więc skoro już te sprawy pozałatwiał, niech ten dzień będzie też przyjemny.
- Cześć Kal – rzucił do brunetki za barem.
- Jak się masz, Laverre? – spytała tonem, który sugerował, że naprawdę obchodzi ją, czy Laverre ma się dobrze czy nie. – Kawy?
Skinął głową. Tak, kawa mu się przyda. Doda mu energii. Rozejrzał się wkoło. O tej porze nie było ludzi, jakaś para siedziała przy stoliku pod oknem. Ona ładna, efektowna, pewna siebie. On sztywny, jakby kij połknął, grzebał w jakichś papierach rozłożonych na stoliku. To nie mogła być randka.
- Pracujesz dziś?
Pokręcił głową i wsypał łyżeczkę cukru do filiżanki. Wciągnął z przyjemnością zapach, który unosił się w przezroczysto-siwej smudze parującej kawy. Mieszał powoli i starannie, skupiony na prostej czynności. Nagle w głowie pojawił mu się idiotyczny obraz królika z opadającym uchem. Potrzasnął głową.
- Co tam? – spytała Kalina.
Wzruszył ramionami i wypił ostrożnie łyk kawy.
- Mam ostatnio zupełnie idiotyczne sny. Właśnie mi się przypomniało, że śniłem o puchatym króliczku z opadającym uchem – spojrzał na nią znad filiżanki unosząc wysoko brwi. Nie wspomniał o mężczyźnie, który wyglądał wypisz, wymaluj jak on sam i pojawiał się w snach coraz natrętniej.
Uśmiechnęła się i oparła dłonie o blat.
- I co?
- Nic. Nie pamiętam. Zapamiętałem tylko tego idiotycznego królika.
- Mnie też się czasami śnią głupoty. Każdemu. Tak to działa.
Laverre wodził spojrzeniem po butelkach ustawionych w rzędach. Mieniły się barwami od oczywistych do najbardziej zaskakujących. Niebieski, zielony, fioletowy...
- Kal?
Spojrzała na niego.
- Nie wiesz, co oznacza królik z klapniętym uszkiem?
- Nie mam pojęcia. Może wyciągniesz jakiegoś z kapelusza? – jej uśmiech działał na niego za każdym razem.
Laverre też się uśmiechnął. Lubił Kalinę i wiedział, że nie ma u niej żadnych szans. To znaczy raczej nie ma, ale i tak nie zaszkodzi spróbować, bo przecież nie narzekał na brak powodzenia. Przychodził tu od ponad roku czyli od czasu, gdy otworzyła La Figę. Wcześniej był w tym miejscu jakiś sklepik, ale właściciel wyjechał i lokal stał pusty. A potem zjawia się Kalina i przerobiła smętne miejsce na przytulną kawiarnię. Laverre zaglądał tu regularnie, zresztą nie był jedyny, ale ona nie wydawała się zainteresowana, choć zawsze chętnie rozmawiała z goścmi, a kilku z nich robiło sobie nadzieję, że z nimi chętniej niż z pozostałymi. Na wypadek, gdyby jednak miał jakieś szanse, postanowił przemilczeć swoje rzeczywiste problemy. Zresztą czy naprawdę miał problemy? Jakieś zwidy i tyle. Przejdzie. Zanim zapłacił za kawę, przyglądał jej się jeszcze dyskretnie przez chwilę. Tak, może kiedyś. Nie poddawać się, nigdy!
- Do jutra!
Obdarzyła go cudownym uśmiechem na pożegnanie. Laverre lubił uśmiechy kobiet. Czerpał z nich energię, a teraz potrzebował dużo energii.

piątek, 10 lutego 2017

Ravel (5)

Tym razem było inaczej, choć jego niespodziewany powrót do świadomości dokonał się dokładnie tak samo jak poprzednie. Wychynął z niebytu jak zwykle, bez sensu i bez ostrzeżenia, ale tym razem miał przeczucie, że coś się wyjaśni. Irracjonalne przeczucie. Stał w ciemnym pokoju i jego wzrok jeszcze się nie przyzwyczaił do mroku, jeszcze nie potrafił odszukać słabych refleksów światła, które wydobywało kontury przedmiotów. Zakładając, że były tu jakieś przedmioty. Usłyszał westchnienie, a potem szelest. Spojrzał w stronę, skąd dobiegły go dźwięki i powoli rozpoznał kształt łóżka, pościel, sylwetkę zagrzebaną w miekkim materiale. Okno było zasłonięte dość szczelnie, ale znalazły się niewielkie przesmyki, przez które wciskało się światło z ulicy.
Ravel odwrócił głowę w lewo. Teraz widział duże lustro wiszące na ścianie, które wychwytywało i wzmacniało słabe światło. Z ciemności wyłonił się powoli mebel, sądząc po wysokości - komoda. Z drugiej strony stał fotel. Sypialnia robiła się coraz bardziej rzeczywista. Wzrok przyzwyczajał się i wyławiał stopniowo więcej szczegółów.
Człowiek leżący w łóżku poruszył się i coś zamamrotał. Ravel podszedł ostrożnie. Czuł się nieswojo. Sondował własny umysł szukając intencji, jakimi mógł się kierować wobec śpiącego. Nie miał wrażenia, żeby go znał, lub żeby czegoś chciał od niego. Po coś jednak tu się znalazł. Próbował odczytać rysy twarzy, ale na to było zbyt ciemno. Człowiek w łóżku znowu coś mruknął przez sen. Ravel pochylił się nad nim. Tamten zrobił się jeszcze bardziej niespokojny. Poruszał nerwowo dłońmi, miętosząc pościel, kręcił głową. Ravel cofnął się trochę. Było zdecydowanie inaczej niż zwykle. Zwykle przecież nie dziwił się, gdy się znalazł w tym czy innym miejscu. To było normalne. Las, bagna, śnieg, płynął, frunął, spadał – bez różnicy. To był jego świat i nie wywoływał w nim większych emocji. Był aktorem w tym świecie i grał swoją rolę bez zdziwienia. Teraz znalazł się najwraźniej w sypialni śpiącego człowieka i czuł, że jest w tym jakiś cel, tylko go nie rozumiał.
Cicho i ostrożnie obszedł raz jeszcze sypialnię starając się dostrzec więcej szczegółów. Chyba był tu już kiedyś. Podszedł do lustra i spojrzał na własne, słabe odbicie. Nie może się denerwować. Musi sobie cierpliwie przypomnieć i zapamiętać jak najwięcej. A potem skonfrontuje własne wspomnienia ze wspomnieniami Irminy, która nie chciała mu powiedzieć, co wie. Była przekonana, że jeśli mu powie, on ją uzna za wariatkę. Może więc lepiej nie wiedzieć?
Przez zasłony przeciskało się coraz mocniejsze światło. Wstawał dzień. Szarość wygrywała z ciemnością. Oswojony z mrokiem wzrok rozróżniał widziane obiekty coraz wyraźniej. Nagle rozległ się dźwięk, melodyjka. Mężczyzna w łóżku poruszył się i z zamkniętymi oczami sięgnął do stolika, żeby wyciszyć sygnał. Ravel znieruchomiał. Patrzył jak zahipnotyzowany. Nie mógł się poruszać. Wyciągnął przede siebie dłoń. Widział ją coraz słabiej. Mimo wpadającego światła pokój zaczynał znikać. Sam Ravel stawał się coraz bardziej nierzeczywisty, przezroczysty. Wyciągnięta dłoń wibrowała w powietrzu, jakby się rozpływała.
Leżący w łóżku mężczyzna otworzył powoli oczy. Przez ułamek sekundy Ravel patrzył w swoje oczy, swoją twarz sam roztapiając się w nicości.

czwartek, 9 lutego 2017

Ravel (4)

- ... i nie mam pojęcia, gdzie wtedy jestem. To jest okropnie wkurzające tak nagle się pojawiać i znikać. Najbardziej mnie męczą te luki w pamięci. Czy to możliwe, żeby tak tracić świadomość? W dodatku, kiedy coś się dzieje, kiedy, dajmy na to, idę przez las, mam wrażenie, że robiłam to już setki razy wcześniej, że wszystko działo się tak samo, a ja nie wiem, ani po co, ani co z tego wynikło.
Głos Irminy docierał do niego jak przez mgłę. Powoli wsączał się do mózgu. Ravel nie miał pojęcia, o czym ona mówi i od jak dawna tak mówi. Gdzie oni w ogóle są, do diabła? Byli nad morzem. Przejrzysta, szmaragdowa woda zdawała się nieprawdziwa. Jak widok z pocztówki. Zainscenizowany krajobraz. Miał wrażenie, że ktoś ich wstawił żywcem do folderu reklamowego.
- Też tak masz?
Spojrzał na nią nieprzytomnie.
- Jak?
- No pojawiasz się nagle i nie pamiętasz ani gdzie byłeś przedtem, ani co się działo. Nie masz pojęcia, skąd się tu wziąłeś, ani jak długo tu zostaniesz. Nie wiesz, co było wcześniej, ale czasem rozpoznajesz miejsca, a potem szlag trafia wszystko. Nie ma sensu, nie ma konsekwencji. Jest chaos.
- Przestań – przerwał jej pocierając czoło. – Tak, też tak mam. I do tej pory to było normalne. Nie zastanawiałem się nad tym, a teraz gadasz bez przerwy i to się zrobiło bardzo nieprzyjemne.
Dziewczyna skinęła głową.
- Owszem, to jest nieprzyjemne. Ale unikając tematu, niczego się nie dowiemy.
Zwlókł się z leżaka i podszedł do wody. Przykucnął, ostrożnie dotknął dłonią jej powierzchni sprawdzając czy jest prawdziwa, namacalna. Potem wstał i odwrócił się do Irminy. Jej twarz wyglądała, jakby ją ktoś odlał z płynnej masy. Rysy nieustannie się zmieniały, uczucia pojawiały się i znikały. Uśmiech przeistoczył się w grymas, a ten w przerażenie. Irmina miała nieskończenie wiele twarzy. Niektóre z nich znał, innych chyba nie, ale zmiany następowały tak szybko, że jeden obraz utrzymywał się tylko przez moment, w którym umysł musiał zdążyć unieruchomić tę twarz, żeby ją rozpoznać.
Ravel poczuł silne uderzenie w plecy i uniosła go wysoka fala. Nawet był wdzięczny fali, że uwolniła go od zmiennych twarzy Irminy, bo już zaczynało mu się od tego kręcić w głowie i czuł narastający lęk. Fala zjawiła się w jak najbardziej odpowiedniej chwili. Unosiła go teraz na wysokości dachów mijanych domów, metalowych wykrzywionych wież, budowli, których nie rozpoznawał. Płynął tak spokojnie i bez wysiłku dotykając wierzchołków drzew, aż znalazł się na kamiennym dziedzińcu muzeum. Wiedział, że to muzeum. Byli tu kiedyś całą klasą. Teraz jednak dziedziniec świecił pustkami, ani żywego ducha. Dlaczego tu jest tak pusto? – kołatała mu w głowie myśl. – Przecież jest dzień. Powinni tu być ludzie.
Ruszył schodami w dół mając wrażenie, że to nie on podejmuje decyzję, co do kierunku ruchu, a nawet co do samego ruchu. Jak marionetka sterowana czyjąś wolą. Nie potrafił przewidzieć, jak długo będzie szedł i nie miał pojęcia, czy w ogóle chce iść. W dole schodów wyrosła kamienna arena. I znowu pusto. Megalityczny stadion porośnięty mchem, chwastami i trawą. I cisza. Przejmująca cisza.
- Tu jesteś!
Na dźwięk jej głosu, aż podskoczył z wrażenia. Skąd się tu wzięła? Nie widział, żeby i ją niosły fale. Mógłby przysiąc, że płynął sam.
- Co tu robisz? – spytał.
- Nie wiem. Właśnie w tym problem. Nigdy nie wiem, co robię tu, gdzie jestem. O tym przecież rozmawiamy!
- Od dawna tak rozmawiamy?
Spojrzała na niego zdziwiona pytaniem. A może zdziwiona tym, że nie potrafi na nie odpowiedzieć.
- Wydaje mi się...
- Nie wiesz?
Potrząsnęła głową.
- Ja też nie wiem. I masz rację, to nie jest w porządku.
- Masz jakiś pomysł?
Zabrzmiało jakby nie wierzyła, że Ravel wpadnie na jakiś pomysł. Milczał.
- To chodźmy stąd.
Odwróciła się na pięcie i ruszyła stanowczym krokiem. Znaleźli się w śnieżnych zaspach sięgających im do pasa.

wtorek, 7 lutego 2017

Ravel (3)

Otworzył oczy i natychmiast je zamknął czując bolesne ukłucie jaskrawego światła. Odczekał chwilę i znów uchylił powieki. Otaczała go kwitnąca łąka, która sięgała aż po horyzont. Zapach kwiatów wnikał przez nozdrza i wsączał się do mózgu niemiłosierny, duszący. Światło odbijało się od lśniących pancerzyków i opalizująch odwłoków. Kiedy wpatrywał się dłużej w jedno miejsce, zaczynało się tam roić od wielonogich stworzeń. Nie był pewien czy są żywe, czy to kamienie czy może kryształy, które tylko zdawały się poruszać, a w rzeczywistości po prostu odbijały światło.
Zerwał się na równe nogi i lekko poszybował w powietrze. Okolica wydawała się wyludniona, tandetnie sielankowa, cukierkowo pachnąca i natrętnie brzęcząca. W powietrzu tańczyły białe motyle. Delikatne skrzydła poddawały się ruchowi powietrza i wyglądały jak płatki bratków. Kwiaty-motyle zmieniały barwy. Wystarczyło przyjrzeć im się uważniej, a biel przechodziła w błękit, potem znowu w biel.
- Ładnie, prawda?
Siedziała w trawie ubrana w letnią sukienkę i wyglądała dokładnie tak jak tamtego lata, które spędzili razem, kiedy jeszcze byli dziećmi. Lekką opaleniznę jej skóry podkreślały koralowo-czerwone ramiączka sukienki. Przyglądał się jej bez słowa.
- Jak ci na imię? – przeszyła go niebieskim spojrzeniem.
- Ja...
Gapił się na nią.
- Nie wiesz, jak ci na imię?
Potrząsnął glową.
- Ja jestem Irmina – nie dawała za wygraną.
Co za dziwne imię, pomyśłał. Nigdy nie znałem dziewczyny o imieniu Irmina, a przecież razem spędziliśmy lato. Natrętna pszczoła brzęczała mu koło ucha. Odpędził ją delikatnym ruchem ręki, ale brzęczenie nie ustawało. Uniósł głowę i śledził trajektorię samolotu. „Stary dwupłatowiec - przemknęło mu przez myśl - że też takie coś jeszcze lata”. Z samolotu uniósł się dym. Silnik zakasłał i maszyna zaczęła gwałtownie pikować w kłębach ciemnoszarego dymu. A jednak nie lata – utwierdził się w przekonaniu – nie ma prawa latać.
Ruszył biegiem w ślad za kłębami dymu przebierając nogami w powietrzu i wiosłując ramionami. Nie miał pojęcia, czy dziewczyna też biegnie i nie bardzo go to obchodziło. Skoro nawet nie pamiętała jego imienia... Z niewielkiego wzgórza wpadł prosto do lasu. Był pewien, że samolot musiał spaść niedaleko. Na to wskazywała trajektoria lotu, którą śledził cały czas. Przedzierał się przez liany, odsuwał sprzed twarzy egzotyczne kwiaty i nagle zobaczył kadłub samolotu. Pordzewiały, z resztkami łuszczącej się farby, połamanymi skrzydłami, zbitą szybą wyglądał jak pokiereszowany żuk. Kabina pilota była pusta. Już z daleka widział, że jest pusta, mimo to podszedł bliżej, jakby wierzył, że jeśli sprawdzi dokładniej, to uda mu się jednak kogoś znaleźć.
- Czego tu szukasz? – usłyszał warknięcie za plecami, ale zanim zdążył się odwrócić albo odpowiedzieć, poczuł uderzenie.
Przewrócił się na plecy i ciężko dyszał, zaskoczony atakiem. Spodziewał się kolejnego uderzenia, więc na wszelki wypadek zasłonił przedramieniem twarz, ale nic takiego nie nastąpiło. Był sam. Po napastniku nie zostało ani śladu. Pozbierał się w końcu rozglądając się na boki. Samolotu też nie było. Jakby rozpłynął się w zieleni, albo las go wchłonął.
- Nie pamiętasz, jak masz na imię?
Siedziała na pniu i gapiła się na niego.
- Ja...
Westchnął. Przecież wiedział do diabła, jak się nazywa. Dlaczego nie mógł tego z siebie wydusić?
- Zapomniałeś, czy nie wiesz?
- Ravel – wychrypiał.
- To imię? – zdziwiła się Irmina.
- Tak. A co? – odwrócił się na pięcie.
Irmina znowu stała przed nim.
- W sumie ładne. Nawet mi się podoba.
Szli piaszczystą ścieżką. Ravel patrzył prosto przed siebie, a ścieżka zmieniała się w tunel. Jaskrawy tunel o nieistniejących ścianach, który go jednak więził. Spojrzał pod nogi na piaszczystą ścieżkę. To był punkt odniesienia, który dawał mu namiastkę pewności, namacalności. Jego miejsce w czasie i przestrzeni. Nie słyszał chrzęstu pod stopami, za to usłyszał głos Irminy
- Skąd się tu wziąłeś?
Popatrzył na nią z ukosa.
- Pamiętasz, jak się tu znalazłeś? - nie dawała za wygraną.
- A ty?
- Nie – odparła spokojnie. – Właśnie nie mam pojęcia i dlatego pytam ciebie.
- Nie wiem. Tu się... ocknąłem. Po prostu jestem tutaj.
- Pamiętasz, gdzie byłeś wcześniej? Zanim się znalazłeś tutaj, na tej łące?
- Nie. Raczej nie – wzruszył ramionami. – A ty?
Pokręciła przecząco głową.
- Teraz jestem tutaj. Za każdym razem jestem gdzie indziej.
- Tak to jest – wzruszył ramionami. – A czasami znajdujesz się w miejscu, w którym już kiedyś byłaś, nie? Normalne.
- Chyba tak... – w jej głosie brzmiało wahanie.
Piaszczysta ścieżka wyprowadziła ich na łąkę. Tunel, a raczej wrażenie bycia w tunelu, ustąpiło miejsca ogromnej przestrzeni. Gwiazdy połyskiwały na ciemnogranatowym niebie. Uniósł głowę. Rozpoznał Wielką Niedźwiedzicę skierowną dyszlem do dołu. Zdawała się prawie dotykać łąki. Gwiazdy lśniły na wyciągnięcie ręki. Był pewien, że zdoła ich dotknąć. Wyciągnął rękę.

niedziela, 5 lutego 2017

Ravel (2)

Dzień był pochmurny, ale nie padało. Takie dni były dobre na pogrzeb. Cmentarz otulony mgłą wydawał się przytulny. Nie było widać, jak daleko ciągną się groby. Stały tak cichutko zajmując miejsce w przestrzeni i w czasie. Pochurne dni wpisywały się w nastroje ludzi, słońce nie zakłócało chwili niestosownymi harcami. Zebrani żałobnicy słuchali spokojnych słów mistrza ceremonii. Jedni ze spuszczonymi oczami, zatopieni we własnych myślach, inni udawali, że słuchają, a nieliczni naprawdę chcieli się pożegnać ze zmarłym. Chłopak, może dziewięcioletni, gapił się pod nogi zainteresowany wyłącznie ryciem w piasku czubkiem buta. Laverre mówił bez pośpiechu, zdawało się - z namysłem.
Muszę się skoncentrować, pomyślał, klepię dziś jak robot. Opowiedział już o życiu i sukcesach zmarłego, przypomniał dykteryjki, podkreślił zalety i pominął wady, które starała mu się wsączyć do uszu kuzynka nieboszczyka. Nie wyznawał wprawdzie ślepo zasady, że o zmarłych nie mówi się wcale albo dobrze, ale nie widział powodu, żeby różnić bliskich, którzy pozostali przy życiu, albo podsycać ewentualne złośliwości. Zesztą miał własne źródła informacji i wiedział swoje. Wciągnął głęboko powietrze do płuc i popatrzył na zgromadzonych.

- Antoni podjął swoją podróż bez nas. Dalej pójdzie sam. Był dzielnym człowiekiem, odnosił sukcesy, więc nie martwmy się, czy da sobie radę. W tej chwili wesprzyjmy jego rodzinę. Oni zostali z nami i są pogrążeni w wielkim smutku. Złóżmy wyrazy szacunku i współczucia. Niech ci, którzy pozostają z nami, nie czują się osamotnieni.

Laverre rzucił czerwoną różę i patrzył jak kwiat szybuje i opada na trumnę. Podszedł do wdowy i skłonił sie z powagą i szacunkiem. To było trochę teatralne, ale Laverre był całkiem niezłym aktorem i wypadło elegancko. Uważał, że taka pompatyczność jest dopuszczalna zważywszy na okoliczności.
Jak na sygnał dany przez dowódcę trzech grabarzy ruszyło żwawo do pracy. Mocnymi ruchami zasypywali dół w espresowym tempie. Piach zmieszany z ziemią dudnił o wieko trumny, ale po chwili, słychać już było tylko głuche i coraz cichsze szuranie. Dół szybko się wypełniał. Na koniec kilka klepnięć łopatą i kopczyk był gotowy. Grabarze wycofali się kilka kroków ustępując pola.
Wśród żałobników nastąpiło lekkie poruszenie. Podchodzili teraz kolejno i rzucali garść piachu, albo kładli kwiaty, a potem ustawiali się w kolejce, by złożyć wdowie kondolencje.
- Piękna mowa, mistrzu – odezwała się córka zmarłego – i piękna ceremonia. Bardzo dziękuję. - wyciągnęła dłoń i uścisnęła rękę Laverre’a. – Proszę nam towarzyszyć jeszcze chwilę.
Laverre wpatrywał się w czerwone usta widoczne spod woalki, w ciemne oczy patrzące odważnie i wprost. Skinął głową.
- Oczywiście.
Odsunął się nieco robiąc miejsce żałobnikom. Podchodzili jeden za drugim i mówili ściszonym głosem. Czasem któryś zerknął zaciekawiony na Laverre’a stojącego dyskretnie nieco z tyłu z miną pełną rezerwy i współczucia, ale bez przesady. Pełne zawodowstwo. Patrzył na obce twarze i zastanawiał się, czy któraś z nich pasowałaby do tej, którą widział poprzedniej nocy, krótko ale wyjątkowo intensywnie. Poza królikiem z klapniętym uchem, który śnił mu się po raz drugi, w tym samym śnie widział twarz mężczyzny. Nie był pewien, czy to ktoś znajomy, ale wiedział, że we śnie czasem się nie rozpoznaje znajomych, albo wyglądają inaczej niż w rzeczywistości, a jednak człowiek dobrze wie o kogo chodzi. Tym razem nie mógł sobie uświadomić, czyją twarz widział, ale obraz tak wczepił się w jego pamięć, że co chwila przedzierał się do świadomości i wprowadzał go w stan silnego niepokoju. Laverre miał wrażenie, że dobrze znał tego mężczyznę. Kiedy się przebudził, ktoś nad nim stał. Był tego prawie pewien. I gdyby tak stał jeszcze chwilę, wystarczająco długą chwilę, by Laverre zdołał całkiem powrócić do rzeczywistości, rozpoznałby intruza. Im dłużej o tym myślał, tym bardziej był pewien, że znał tę twarz. Zabrakło mu kilku sekund, żeby strząsnąć z siebie resztki snu. Zdążył zauważyć tylko niewyraźny zarys, zanim obraz zniknął, a Laverre znowu zapadł w sen. Dlaczego akurat ten sen tak go wytrącił z równowagi? Przecież ciągle coś mu się sniło. Raz z sensem, raz głupio, jak ten królik z klapniętym uszkiem i przeważnie nielogicznie, jak to we śnie. Ależ go to denerwowało.
- Idziesz? – córka zmarłego dotknęła go bokiem ciała, przysuwając się blisko. Za blisko.
Bez słowa poprowadził ją do samochodu nie oglądając się ani na gości, ani na grabarzy, którzy odprowadzali go spojrzeniem. Laverre wiedział, że ludziom łatwiej było się pogodzić z odejściem bliskich, jeśli sami czuli, że żyją.

***

Tolek przyklepywał starannie ziemię i poprawiał wieńce. Kiedyś koledzy go poganiali, ale w końcu dali spokój. Stali cierpliwie i pozwalali mu dokończyć dzieła. Tolek nie był perfekcjonistą i miał świadomość, że ta kupka ziemi przykryta wieńcami i kwiatami pozostawionymi przez żałobników, jest tylko etapem przejściowym, przed postawieniem nagrobka, ale w skupieniu robił swoje. Lepiej się czuł, kiedy grób nie wyglądał jak śmietnik, a tak wyglądał gdy oni w szybkim tempie zasypywali dół zaś żałobnicy, którym śpieszno było zostawić kwiaty i wrócić do codziennych zajęć rzucali te kwiaty jak popadnie. Tolek odczekiwał wtedy stojąc z kolegami z boku, a potem zdejmował niektóre wieńce, poprawiał, wyrównywał, żeby nadać kopczykowi bardziej regularny kształt.
- Nasz Francuzik jak zwykle opowiedział piękną historię – zauważył Edward, pomocnik Tolka. – Ma chłop talent.
- Owszem – skinął głową Tolek.
- Bardzo dużo o nich wie.
- O kim?
- O tych, których żegna.
- Stara się, rozmawia z rodziną, wypytuje... Fachowiec.
- A ja sobie myślę – odezwał się trzeci grabarz, Waldek – że on ich zmyśla. Jedni piszą książki, inni robią filmy, a on zmyśla tych, których chowają. No chyba, że z nimi rozmawia.
Spojrzeli na niego zdziwieni.
- No chybaś rozum postradał – zauważył Edward. - A może sam piszesz książki?
- Eeee, pyta krewnych i coś tam potem kleci – stwierdził Tolek poprawiając wieniec i wstążki.
- Czasem jak go słucham, to mam dreszcze – przyznał się Waldek. – Mówi takie rzeczy, jakby to oni mu opowiedzieli swoje tajemnice przed śmiercią.
- Myślisz, że je z nich wyciąga? – spytał Edward.
- Może sami mu opowiadają? – Waldek wzruszył ramionami na znak, że jeśli chodzi o niego, to każdą wersję uzna za możliwą do przyjęcia.
- Nie gadajcie bzdur – Tolek ruszył w stronę alejki. – Po prostu fachowiec i do tego utalentowany. Idziemy!
Tolek był tu szefem, więc z nim nie dyskutowali, ale Waldek swoje wiedział.

piątek, 3 lutego 2017

Ravel (1)

Biegł wyciągając z trudem nogi z błotnistego gruntu. Każdy krok oznaczał walkę z mazią, która chciała go wessać do wnętrza ziemi, pochłonąć, odebrać mu energię. Siły opuszczały go coraz bardziej, a wiedział, że powinien przyspieszyć, by umknąć pościgowi. Nie odwracał się, żeby nie zobaczyć prześladowcy. A może prześladowców? Tak było za każdym razem. Wiedział, bo przecież przeżywał szaleńczą ucieczkę nie po raz pierwszy. Oni zawsze byli szybsi. Jemu zawsze było trudno. Zupełnie niezrozumiałym dla niego sposobem dotychczas udawało mu się w końcu uciec i uniknąć najgorszego. Czym było najgorsze? Tego nigdy nie sprawdził. I dobrze. Wystarczała sama świadomość, że czeka go z ich strony coś okropnego. Strach paraliżował go tak bardzo, że wolał nie wyobrażać sobie tych okropieństw, bo wtedy nie miałby najmniejszej szansy na ucieczkę. Czuł to. Czuł też lęk, który nie pozwalał oddychać opinając pierś ciasną obręczą. Za każdym razem oni biegli szybko, bez przeszkód, podczas gdy on poruszał się jak na zwolniomym filmie pokonując rozpaczliwie każdy metr przestrzeni, wyrywając im swoje prawo do życia.
Widział przebłyski, strzępy obrazów z poprzednich ucieczek. Wtedy też się nie odwracał. Doświadczenie mówiło mu, że może się udać i teraz. Nadzieja kazała się trzymać tej myśli.
Biegł między powyginanymi drzewami, który wyciągały do niego upiorne gałęzie. Czuł, jak wokół nóg owijają mu się czarne korzenie roślin, a ich pędy chwytają za nadgarstki, czepiają się ubrania, żeby go opóźnić jeszcze bardziej. Przebijał się w gęstym, lepkim powietrzu oddychając z trudem. Nie mógł sobie przypomnieć, co takiego zrobił, że go teraz gonią. Może coś głupiego albo okrutnego. Przecież nie mogli go ścigać za nic. Musiała istnieć jakaś przyczyna, dla której teraz ledwo dyszy ze zmęczenia i strachu.
Niespodziewanie dla samego siebie wypadł na pustą przestrzeń. Usłyszał gwizd pociągu, ale nie potrafił ustalić kierunku, z którego dochodził dźwięk. Zmrużył oczy i zauważył słabe światło. Dekoracja się zmieniła. Zamiast plątaniny zarośli w ciemnościach widział teraz niewyraźny kształt zabudowań. W samą porę, bo za nim rozlegało się chrapliwe rzężenie. Poczuł smrodliwy oddech potwora. Chociaż nie, nic nie poczuł. Uświadomił sobie, że dźwięk skojarzył z zapachem pociągu. Ale i tego zapachu nie czuł. To tylko wyobraźnia. Coś go dotknęło. Nie, też nie. To była jego wyobraźnia, jednak tak plastyczna, że wrzasnął i wyrwał do przodu wlokąc oblepioną mazią nogę. „Szybciej idioto – przemknęło mu w głowie - zaraz cię dosięgnie”. Czymkolwiek było i czymkolwiek sięgało, czuł gęstniejące powietrze za plecami. Jeśli nie chwyci go zaraz jakiś szpon, to przytłoczy go powietrze. A on go nawet nie zobaczy, bo przecież powietrza nie widać! Zabije go coś niewidocznego, z czym nie ma jak walczyć! Rzucił się w stronę, z której dochodził gwizd lokomotywy. Musiał dobiec. Musiał!
Kamień, którego do tej pory nie było, teraz znalazł się dokładnie pod jego nogami, po to, by się potknął. Kwiknął przerażony pewien, że już po nim. Upadł na brukowany peron, który na szczęście wyrósł jak na zamówienie. Nieco dalej majaczył zarys budynku. Rozległ się gwizdek kolejarza, syk pary, trzask drzwi. Resztką sił uniósł głowę i zobaczył białą tarczę dworcowego zegara miejscami pożółkłą ze starości. Ale cyfry na jej tle odznaczały się wyraźnie. Przestał czuć cokolwiek, niczego nie widział zahipnotyzowany widokiem zegara, jakby po raz pierwszy w życiu widział zegar. Przecież widywał już wcześniej różne zegary. Ale ten odmierzał jego ucieczkę. Gruba wskazówka lekko drżała tkwiąc w miejscu, drżała rytmem jego lęku. To on dygotał przerażony i miał nadzieję, że wystarczy mu czasu, żeby dobiec do pociągu, który zabierze go daleko od prześladowców. Ale ruszał się już tak wolno, że prawie niedostrzegalnie. Wpatrywał się w ten zegar. Jego świat skurczył się do wielkości i kształtu zegara. Wskazówka minut zdawała się nieruchoma. Sekundnik przeskoczył ostatnią kreseczkę i znieruchomiał. Czas stanął w miejscu.