sobota, 10 maja 2014

Kuchnię mogę w zasadzie uznać za zrobioną.

Drewnianą podłogę będę jeszcze pucować, żeby deski były jak najjaśniejsze, na razie jest z grubsza doskrobana i zapastowana. Tak, potraktowałam ją najpierw mydłem marsylskim, a potem pastą "buwi", żeby się brud nie wczepiał.
Sama zajęłam się zaś detalami. Pomalowałam mianowicie na biało półki (które nijak mi nie pasują do pokoju) i wyszedł mebel kuchenny:
Stoi w miejscu, które dotychczas nie było wykorzystywane, bo zajmowały je drzwi. Drzwi zdjęłam i wywaliłam (bo stare i nieciekawe) i zyskałam mnóstwo miejsca. We wnęce obok stoi lodówka, dzięki czemu nie zabiera połowy kuchni.
A między lodówką a kaloryferem (wiem, wiem, odstęp właśnie został zachowany) stoi taki podręczny koszyczek na narzędzia i różne pierdoły.
Okap wreszcie pomalowałam - jako się wymyśliło i rzekło - na jasny szary kolor. Moim zdaniem wygląda całkiem zgrabnie.
No i poooooszłam szarością. Na dole ten pas szary to zamalowane lastryko. Uważam, że tak jest znacznie ładniej, a i ze zmyciem nie ma problemu.
Szare są też parapet lastrykowy, a także wierzch szafki podokiennej (oryginalna myśl z lat 50.)
Niestety nie bardzo widać różnicę faktur na moich pysznych zdjęciach, ale lastryko jest gładkie, a na szafce widać oczywiście delikatnie fakturę drewna. Pomalowanie ich na jeden kolor wprowadziło porządek. W ogóle podoba mi się ten szary z białym.
A na koniec jeszcze jeden element rodem z czasów odbudowy Warszawy - okienko między łazienką a kuchnią.
Muszę tylko zmienić nieco wystrój od strony łazienki :P. Szare ma się rozumieć. Zachowane i podkreślone.
Jeszcze rzut oka na zamalowane lastryko, umiłowany materiał budowlany z tamtych lat:
No i tak by to z grubsza wyglądało.
Do kosztów doliczamy: emalia akrylowa do drewna i metalu (szara), 0,5 l - 21, 16 zł

poniedziałek, 5 maja 2014

Całą płytę pilśniową zszarpałam wczoraj.

Było tego świństwa sporo. Oderwałam, odessałam, mój przepiękny młotek stolarski spisał się na medal. Pamiętam, że mój dziadek miał taki młotek, stąd doskonale wiedziałam, że ten rozwidlony, żmijowy język służy do wyciągania gwoździ. Gwoździe się jednak same nie wyciągały, a płyta się sama nie odrywała. Odkryłam, że nawet w palcach u rąk istnieją mięśnie, które potrafią boleć. O grzbiecie nawet nie ma co mówić. Bajceps mniej pracuje, bo za bajceps pracuje dźwignia (młotek) ;)
Używszy siły fizycznej i wiedzy z dziedziny mechaniki zdarłam w każdym razie paskudztwo i moim oczom oraz światu ukazała się ona:
Te placki w kolorze podejrzanym są resztkami farby olejnej, którą kiedyś była pomalowana podłoga. Skandynawowie na biało, a my na orzech (taki eufemizm).
Na razie zmyłam dechy wodą z Ajaxem do podłóg (świetnie myje), ale mycie trzeba będzie powtórzyć, a najpierw zedrzeć resztkę tej farby. Spróbuję terpentyną.
Nabyłam masę szpachlową do drewna (18,83 zł), bo trzeba będzie załatać niektóre dziury po gwoździach i drobne szpary. Ale podłoga, chroniona warstwą pilśni i PCV, zachowała się świetnie. Szkoda trochę, że trójki murarskie kładły deski nie na pióro, ale przybijały gwoździami, no ale na to już nic nie poradzę. Pozostaje głoszenie tezy o podłodze zabytkowej. Taki vintage :)
Potem zdecyduję się na olejowanie, nie chcę lakieru. Olej do podłogi powinien podkreślić piękne słoje i będzie super.
Ten ciemny pas na zdjęciu to lastryko pod kuchenką i szafkami. Jego nie usuwam ;) Kładli to lastryko wszędzie: parapety, część podłogi w kuchni i cała podłoga w łazience (tam jeszcze będzie przeprawa). Lastryko zamaluję farbą odporną na ścieranie. Ale to kolejny etap.

A tak wygląda przecudnej urody młotek:

Na razie koszt remontu podłogi: masa szpachlowa do drewna 18,83 zł, młotek stolarski 25,68 zł. Razem: 44,51.
Manicure policzę później ;)

sobota, 3 maja 2014

Malowanie i owszem zakończone,

już się nawet przeniosłam i rozpakowałam ze 40 kartonów. Pierwszego wieczoru musiałam przetrzeć miejsce do sofy, żeby mieć gdzie spać. Ale jeszcze daleko do końca. Teraz się zabrałam za podłogę w kuchni. Pamiętałam, że pod warstwą gustownego PCV są drewniane deski. Doskrobałam się najpierw do płyty pilśniowej.
Fachowiec, który kładł PCV najpierw nabił na deski płytę pilśniową (chyba bardzo lubił tę czynność i używał dużo sporych gwoździ) a potem ułożył płytki. Akurat samo PCV schodzi bardzo łatwo, wystarczyło podważyć szpachelką i zedrzeć. Wynoszenie mnie zadziwiło, nie wiedziałam, że to dziadostwo jest takie ciężkie. Już go w każdym razie nie ma. Gorzej wygląda zdzieranie płyty, bo nie dość, że przybita, to z czasem się jakby przyssała.
Deski już widać. Kurczę, wszystko mnie boli :) Jednak wolę deski od PCV.