poniedziałek, 20 lutego 2017

Ravel (10) - część dziesiąta i ostatnia.

Rozglądając się po hallu dworca Laverre pomyślał o olbrzymiej szklarni. Kopuła, przez którą przeświecało granatowe teraz niebo wznosiła się wysoko, jakby stawiali ją mityczni giganci. Za to delikatne, ażurowe konstrukcje przeszklonych ścian musiały być misterną robotą mrozu. Zadzierając głowę Laverre obserwował błyski światła na szybach i na kryształowych żyrandolach. Nie potrafił określić, jak wielka jest powierzchnia hallu wypełnionego tłumem, który bezustannie poruszał się i roił niczym owady na kawałku pożywki. Obecni nosili atłasowe stroje białe i czarne, które przywodziły na myśl karnawał w Wenecji. Nigdy tam nie był. A może był, ale zapomniał? Twarze zasłaniały maski ozdobione białymi i czarnymi piórami, a niektóre dodatkowo kryształkami. Laverre krążył w tłumie. Postcie zachowywały się jak goście na nudnym przyjęciu. Przemieszczali się uroczyście, sztywno, wymieniali słowa, ukłony, czasem przystawali i z tej lub innej strony dobiegał monotonny gwar rozmów. Laverre nie rozróżniał słów. Słyszał tylko pomruk, szum, brzęczenie jak w ulu. Zaraz po strojach i maskach najbardziej rzucały się w oczy paznokcie. Pomalowane czarnym, lśniącym lakierem. Te paznokcie go fascynowały. Spojrzał odruchowo na własne paznokcie. Też były czarne. Jego twarz również zasłaniała maska, a ciało otulała miękko atłasowa szata. Laverre nie przypominał sobie, kiedy zdążył się przebrać.
- Trafiłeś! – ktoś najwyraźniej mówił do niego.
- Czysty przypadek – przyglądał się mlodej kobiecie i narastało w nim przekonanie, że się znają. – Jechałem pociągiem, spotkałem Miśka, potem pilota. Okazuje się, że nic mu się nie stało. A potem znalazłem się tutaj.
Usiłował tą gadaniną zyskać na czasie i przypomnieć sobie jej imię. Musiała coś wyczuć, bo spojrzała na niego uważniej zza czarnych piór maski.
- Jak się nazywa to miejsce? – spytał w końcu.
- Jesteśmy w Zajezdni.
- Byłaś tu już kiedyś?
Skinęła głową.
- Ty też. Jak każdy z nas.
- Kim oni są? – wskazał brodą na krążących gości.
- Są tacy jak my.
- To znaczy?
Wzruszyła ramionami.
- Strasznie wolno kojarzysz, Ravel. Wydawałeś mi się bystrzejszy.
- Laverre.
Irmina otworzyła szeroko usta, a wreszcie parsknęła śmiechem:
- Udało ci się! Znaczy jemu.
Poklepała go w ramię.
Teraz on gapił się na nią i aż było słychać, jak myśli obracają się w jego głowie.
- Nie powinno mnie tu być – wykrztusił wreszcie.
Patrzyła rozbawiona.
- Słyszysz? Nie powinno mnie tu być!
- To wyjdź.
Najwyraźniej z niego kpiła.
- Jak się stąd wychodzi?
- O, to proste. Znajdujesz wyjście, potem przez las i do pociągu. No chyba, że przez pustynię albo śnieg. Może też być samolotem, balonem, łodzią podwodną. Jak chcesz.
Laverre spojrzał na postacie snujące się po Zajezdni, a potem ruszył w tłum.Nie poszła za nim.

***

A, byłabym zapomniała... Spokojnych snów :)

sobota, 18 lutego 2017

Ravel (9)

Znalazłszy się na wyludnionej o tej porze ulicy wciągnął powietrze głęboko do płuc. Ruszył przed siebie bez pośpiechu. Na końcu ulicy pojawiły się dwie osoby. Bardziej je było słychać niż widać. Do Ravela dotarł śmiech. Kiedy zastanawiał się, czy wyjść im naprzeciw, czy lepiej skręcić i uniknąć spotkania, za plecami usłyszał szum. Przeszedł go dreszcz. Czy to pogoń? Ale nie czuł lęku, który zwykle towarzyszył ucieczkom. Kątem oka zauważył światło. Odwrócił lekko głowę. To były reflektory samochodu. W ich blasku ulica rozbłysła. Jezdnia lśniła coraz bardziej. Nie tylko od światła, ale i od deszczu. Ravel podniósł głowę i wyciągnął dłoń przed siebie. Początkowo nie czuł niczego, ale zwolna skóra na jego twarzy i dłoniach stawała się coraz bardziej śliska, krople plątały się we włosy, skapywały na ramiona. Ravel przyglądał się zdziwiony. Nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek tak mocno i wyraźnie odbierał bodźce zmysłowe. Odwrócił się na pięcie, ale deszcz ani ulica nie zniknęły. Był nadal w tym samym miejscu dziwnie materialnym. Całkiem blisko warknął silnik i Ravel poczuł jak po kręgosłupie pełznie mu nieprzyjemny dreszcz. Znał irracjonalny lęk, ale ten lęk był inny. Połączony z poczuciem obcości. Nie należy do tego świata i zaraz wydarzy się coś strasznego. Złapią go i odeślą z powrotem. Odwrócił się gwałtownie. Zrobił krok i nagle poczuł, że czyjeś ręce łapią go i przytrzymują. Dopadli go! Tym razem go dopadli! Samochód przejechał wolno przed nim i wtedy do jego świadomości przebiło się jak przez mgłę:
- W porządku, stary?
Odwrócił głowę. Dziewczyna przyglądała mu się uważnie, a chłopak puścił jego ramię i uspokajał go gestem. Już się nie śmiali, jak przed chwilą. Wyglądali na zmartwionych.
- Mogłeś wpaść pod ten samochód. Musisz uważać. Jak wchodzisz na jezdnię, lepiej, żeby akurat nic nią nie jechało. Wiesz, przyczyna – skutek.
Ravel patrzył na nich bez słowa. Deszcz padał coraz mocniej.

*

Dzień budził się, a wraz z nim coraz więcej ludzi pojawiało się na ulicach. Do La Figi weszła elegancko ubrana kobieta. Widział, jak się mości się przy stoliku przed oknem przeglądając nowinki w telefonie. Chwila oddechu, zanim znów wciągnie ją w codzienny młyn. Kalina podała jej kawę. Porządkowała coś pod pulpitem baru. Dzień jak co dzień.
Kobieta przy stoliku uśmiechnęła się odczytując wiadomość na ekranie. Zajęta wystukiwaniem odpowiedzi nie zauważyła mężczyzny, który jej się przyglądał stojąc po drugiej stronie ulicy. Ravel zastanawiał się, skąd mu się wzięło wrażenie, że zna obie kobiety. Może z pociągu, a może z końcowej stacji? Najlepiej pamiętał Irminę, ale widywał przecież mnóstwo osób, które przemykały się na wiele sposobów przez jego pamięć i świadomość. Z jednymi rozmawiał, z innymi nie. Czy kiedykolwiek rozmawiał z którąś z tych kobiet? Poczuł lekki zawrót głowy i zrozumiał, że musi sie skupić na tu i teraz, w przeciwnym razie stanie się znowu przezroczysty i znajdzie się nie wiadomo gdzie. Pomógł mu głos:
- Nareszcie dotarłeś.
Przed nim stała uśmiechnięta Kalina. Ujęła go łagodnie za rękę i pociągnęła za sobą.

piątek, 17 lutego 2017

Ravel (8)


- Co robisz? – usłyszał głos Irminy tuż obok i odetchnął z ulgą.
Oderwał dłonie od twarzy. Siedzieli na polanie. Pamiętał tę polanę z dzieciństwa. Znajdowała się za domem dziadków, zaraz na skraju zagajnika. Pamiętał też ten jałowiec i żywiczny zapach rozgrzanego powietrza. Poczuł, że drętwieje i rozprostował nogi, żeby się pozbyć nieprzyjemnego mrowienia.
- Widziałem siebie – powiedział bez żadnego wstępu odwracając głowę do Irminy.
Ona skinęła w odpowiedzi, jakby jej te słowa wcale nie zaskoczyły i patrzyła wyczekująco.
- A ty? Też widziałaś kiedyś siebie?
Patrząc mu w oczy Irmina raz jeszcze skinęła głową.
- Co to znaczy twoim zdaniem?
Wzruszyła ramionami.
- Nie mam pewności.
- A kim był ten ja, którego widziałem?
- Myślę, że to druga strona ciebie – zaczęła Irmina ostrożnie. – Ja się widziałam kilka razy, ale za każdym razem natychmiast znikałam. Początkowo myślałam, że to złudzenie. Znikałam ja, ale też znikała ta ja, którą widziałam. Jakbyśmy się obie zapadały. Nie wiem, gdzie się podziewałam, kiedy tak znikałam, ale wiesz co? Zauważyłam w końcu, że jeśli się bardzo postaram, jeśli robię coś zajmującego, albo jeśli się bardzo uprę, wtedy zostaję dłużej, a ta druga znika. Wpadłam na to trochę przypadkiem
- Myślisz, że istniejemy na zmianę? On albo ja? Razem być nie możemy?
- Nie jestem pewna – Irmina wzruszyła ramionami. - W każdym razie mnie się nie udało ani razu. Zawsze nadchodzi ten moment, kiedy przestaję wiedzieć, co się dzieje.
Ravel opuścił głowę i spojrzał na wodospad w dole, pod skarpą, na której siedzieli. Nie czuł wilgoci ani nie słyszał huku wody. Panowała cisza. Widok płynącej wody uspokajał, ale też otępiał. Ravel nie chciał ulec otępieniu, nie chciał zniknąć teraz. W ogóle nie chciał znikać. Czuł, że dzieje się coś bardzo ważnego i on musi to zrozumieć, Jak zrozumie, może zdoła coś zmienić.

Leżał z szeroko otwartymi oczami. Nie widział, czy znajduje się w pomieszczeniu czy gdzieś na zewnątrz. Nie widział niczego, choć nie było ciemno. Nie miał poczucia, że znajduje się w zamknięciu, ale też nie czuł podmuchu wiatru, który mógłby być wskazówką. Jakby leżał w nicości. Pomyślał, że powinien znaleźć się w tamtym pokoju, w sypialni, gdzie widział siebie. Może tam zdołałby zrozumieć więcej. Może teraz był ten odpowiedni moment. Prawie nie oddychał. Zaczął odtwarzać obraz, ktory miał w pamięci. Stopniowo wyłaniały się kształty. Jak na życzenie malował się coraz wyraźniej zarys łóżka i pościeli, lustra na ścianie, mebli. Ravel czekał cierpliwie, bez ruchu, aż jego myśli się zmaterializują. Był gotów zmierzyć się z tajemnicą i własnym lękiem. Był więcej niż gotów. Musiał znaleźć potwierdzenie, zanim zada kolejne pytania.
Spojrzał na podłogę pokrytą liśćmi, po których jakieś stworzenie przemknęło tak szybko, że nie zdołał go zidentyfikować. Nie, nie – potrząsnął głową. Musi zostać tutaj, skupić się na tym pokoju, jak radziła Irmina, na tym łóżku i na leżącym w nim człowieku. To było teraz najważniejsze – zostać tutaj.
Mężczyzna drgnął i zmarszczył brwi. Jego oczy poruszały się szybko pod zamkniętymi powiekami. Oddychał głośno. Ravel patrzył z ciekawością na bezwładne ciało. Miał wrażenie, że mężczyzna pobiegłby przed siebie, gdyby mógł, ale ciało nie słuchało rozkazów. Tylko palce mężczyzny zacisnęły się na kołdrze. Ravel pochylił się nad leżącym. Tamten jakby wyczuł czyjąś obecność, oddychał teraz prawie bezszelestnie. Co widział pod zamkniętymi powiekami? Ravel próbował to sobie wyobrazić i sam zamknął oczy. Zobaczył siebie w pościeli. Był uwięziony i nie mógł się poruszyć. Chciał uciec, ale nie czuł nóg. Ktoś się nad nim pochylał. Ravel poczuł lęk, irracjonalny lęk, bo był przecież pewien, że nikt mu nie zagraża. Szybko otworzyl oczy. Mężczyzna w łóżku patrzył na niego. Ravel znieruchomiał. Dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że mimo szeroko otwartych oczu mężczyzna go nie widzi. Te oczy nie patrzyły na niego, ale przez niego. Śledziły jakiś ruch daleko stąd. Ravel poczuł się nieswojo patrząc na siebie i wiedząc, że to przecież nie jest on. On był tutaj i patrzył... na siebie. Zdusił w sobie chęć dotknięcia bezwładnego ciała w pościeli, choć przez chwilę kusiła go ta myśl. Nic by się nie stało – pomyślał – ale też niczego, by nie wyjaśniało.
Odsunął się od łóżka o krok i poczuł, że oddala się znacznie bardziej niż zamierzał. Nie poruszał nogami, a jednak odpływał coraz dalej i dalej. Spojrzał pod nogi. Bose stopy częściowo zakryte piaskiem. Nie czuł, czy piasek jest ciepły czy może chłodny. Świeciło słońce, więc pewnie piasek był rozgrzany. Przez chwilę Ravel chciał walczyć z tą siłą, która go wypchnęła z sypialni, odsunęła od łóżka, chciał wrócić w nadziei, że dowie się czegoś jeszcze o śpiącym, ale stracił zdolność ruchu. Poczuł, że staje się przezroczysty.

Laverre usiadł na łóżku nie otwierając oczu. Opuścił nogi, posiedział jeszcze chwilę z zamkniętymi oczami, a potem ruszył powoli w stronę kuchni. Dopiero tam otworzył oczy, żeby znaleźć butelkę z wodą. Nie zapalając światła, w słabym odblasku latarni ulicznej zobaczył butelkę stojącą obok zlewu, odkręcił plastikową nakrętkę i wypił łyk. Potem drugi, po chwili trzeci. Rzucił okiem na lśniące cyfry zegara na kuchence mikrofalowej. Wskazywały czternaście po drugiej. Zamknął oczy i stał jeszcze chwilę bez ruchu. Przełknął kolejny łyk, odstawił butelkę, odwrócił się i jak lunatyk powędrował z powrotem do sypialni. Może, gdyby otworzył oczy, zobaczyłby niewyraźny zarys męskiej sylwetki. Ale nie otworzył oczu, więc nic nie zobaczył. Wrócił do łóżka i wsunął się pod cienką kołdrę. Natychmiast zasnął, jakby się w ogóle nie obudził i nie wstawał.
Ravel wszedł bezszelestnie w ślad za nim do pokoju. Stojąc w nogach łóżka przyglądał się śpiącemu. Laverre wyglądał na spokojnego, oddychał miarowo zupełnie obojetny na obecność sobowtóra. Ravel odwrócił się na pięcie i ruszył do drzwi wyjściowych.

środa, 15 lutego 2017

Ravel (7)

Laverre przekręcił klucz w drzwiach i wszedł do mieszkania. Czuł znużenie i satysfakcję. To było w porządku. Lubił tak się czuć pod koniec dnia. Po południu przygotował nowe mowy pożegnalne, może nie całkiem nowe, ale przystosowane do okoliczności. Ciągle chodziły mu po glowie różne pomysły, które chwilowo odsuwał na bok z braku czasu, ze zmęczenia, a może tylko szukając pretekstu. Obiecywał sobie jednak solennie, że je zrealizuje.
Potem wykrzesał jeszcze z siebie energię na zakupy, bo wiedział, że lodówka świeci pustkami i wreszcie wrócił do domu w poczuciu, że pożytecznie spędził dzień i zrobił prawie wszystko, co należało.
Pod prysznicem pomyślał, że może zadzwoni do Zofii i razem spędzą wieczór, ale w końcu zrezygnował. W łóżku przeczytał jeszcze kilka stron, zanim zgasił światło, łyknąl tabletkę i zapadł w sen.

*

Ławki w przedziale były twarde, zrobione z drewna, niewygodne. W dodatku trzęsło. Taki właśnie pociąg pamiętał z podróży z dziadkiem. W każdą sobotę po pracy dziadek zabierał go i jechali pociagiem na przedmieścia. Spędzał u dziadków prawie każdą niedzielę. Patrzył teraz na zasuwane, stalowe drzwi oddzielające następny przedział, zamykane na ciężką metalową klamkę. W przejściu między przedziałami łoskot kół ogłuszał, a w szparach łączących metalowe płyty, po których się przechodziło, migały tory, podkłady i kamienie tworzące nasyp. I ten zapach. Niepowtarzalny. Teraz też czuł ten zapach. Uniósł się trochę i zerknął przez szybę w drzwiach. Przedział po drugiej stronie był identyczny. Pasażerowie kiwali się w tym samym, monotonnym rytmie na twardych ławkach. Głowy podskakiwały w doskonale zsynchronizowanym tańcu. Laverre zerknął na mężczyznę siedzącego obok. Nie znał go. Nie znał tej twarzy, a jednak miał wrażenie, jakby się już kiedyś spotkali. Przez chwilę pomyślał o koledze ze studiów. Nie, chyba z pierwszej pracy. Nie potrafił przypisać twarzy do konkretnej osoby, a nie chciał się gapić. Uznał, że to by było nieuprzejme.
- Laverre? – upewnił się sąsiad.
- Znamy się? – Laverre odpowiedział pytaniem na pytanie.
- Stary! No pewnie, jeszcze z przedszkola. Nie pamiętasz?
- Misiek?
Tamtem kiwał głową uśmiechnięty od ucha do ucha.
- Jednak nie jest z tobą tak źle – klepnął Laverre’a zamaszyście w kolano.
- Ale jak? Skąd się tu wziąłeś?...
- No co jak? Ludzie się spotykają, potem giną sobie z oczu i znowu spotykają. Nie ma się co doszukiwać. Ważne, że jesteś – jego uśmiech jaśniał szczerością.
Laverre zauważył kątem oka jakiś ruch i zerknął na ławkę naprzeciwko. Siedział na niej pręgowany kot i starannie wylizywał futro. Przerwał toaletę i spojrzał na nich złocistymi oczami. Misiek nachylił się i pogłaskał zwierzaka, a kot natychmiast zaczął toaletę od początku, jakby musiał z siebie zmyć miśkowy dotyk.
- Był tu przedtem? – spytał Laverre.
- Kot? Nie, chyba nie.
- Skąd się wziął?
- A co to za różnica? Koty ciągle się skądś biorą, a potem gdzieś sobie idą. Opowiadaj, stary, co dobrego?
- Ciebie to nie dziwi?
- Co?
- Ten kot. Nie bylo go, a nagle jest. Kot w pociągu.
- Pewnie dokądś jedzie. Może za daleko, żeby dreptać na piechotę. Może mu się nie chce. To leniwe zwierzaki.
Za oknem migały zielone drzewa. Jak te z dzieciństwa, kiedy Laverre jeździł tędy z dziadkiem. Czekał na te soboty cały tydzień. Dziadek był wysoki, postawny i Laverre czuł dumę, kiedy tak szedł obok niego i trzymał go za rękę. Po drodze witali się z każdym. Dziadek ściskał dłonie, wskazywał na Laverre’a mówiąc za każdym razem z dumą: „To mój wnuk”, choć Laverre znał mijanych przechodniów, a oni znali jego.
Migające za oknem drzewa zmieniły barwy na jesienne.
- Misiek, dokąd jedzie ten pociąg?
- Jak to pociąg, stary, przed siebie. No, na mnie już czas. Do zobaczenia. Fajnie było cię znowu spotkać.
Zanim Laverre zdążył odpowiedzieć, Miśka już nie było w przedziale.
Nie było też kota. Na jego miejscu siedział mężczyzna w średnim wieku. Na głowie miał skórzaną pilotkę.
- To pan? – Laverre aż wybałuszył oczy z emocji. – Pamiętam pana i ten samolot. Biegłem wtedy za panem. Maszynę odnalazłem, ale pilota nie. Całe szczęście, że nic się panu nie stało!
- Mam farta – pilot wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Nie pierwszy raz tak pikowałem. Na szczęście... odpukać.
Na poparcie swoich słów postukał zgiętym palcem w drewnianą ławkę.
- Wyglądało naprawdę groźnie – Laverre potrzasnął głową. – Wie pan może, dokąd jedzie ten pociąg?
- Stale w tym samym kierunku. Nie zastanawiałem się nad tym, a przecież jeżdżę nim często. – Mężczyzna zdawał się zdziwiony własną odpowiedzią. – W każdym razie na tej stacji wszyscy wysiadają.
- To koniec trasy?
- Nie, ale dalej pociąg zawsze jedzie pusty.
- Ja zostanę – Laverre zdawał się przekonany.
- Jak pan chce – odparł wstając i wyciągając rękę do Laverre’a. – Może się kiedyś jeszcze spotkamy?
- Możliwe – odwzajemnił uścisk i wstał, by przepuścić mężczyznę.
Nie zauważył chwili, w której pociąg się zatrzymał i pasażerowie wysiedli, ale najwyraźniej taka chwila musiała już nastąpić, bo przez szybę w drzwiach widział teraz opustoszały przedział przed sobą. Jego przedział też świecił pustkami. Koła pociągu dudniły jednostajnie.

poniedziałek, 13 lutego 2017

Ravel (6)

- Gra i buczy. Jest pan w świetnej formie, jak zwykle zresztą. Wypiszę zaświadczenie dla pracodawcy.
Laverre skinął głową.
- Mam jeszcze prośbę, panie doktorze – lekarz skupił spojrzenie na pacjencie. – Ostatnio kiepsko sypiam. Śnią mi się jakieś głupoty. Chciałbym się normalnie wyspać, bo wie pan, pracy nam nie brakuje. Muszę być w formie.
- Zapiszę panu łagodny środek. Coś się dzieje niepokojącego w pańskim życiu?
- Nie. Właściwie rutyna.
- Pewnie przyczyna jest taka jak zwykle: stres, pośpiech.
Laverre pokiwał głową.
- Coś jeszcze?
– Poza tym wszystko w normie.
- W takim razie proszę to wykupić i brać jedną tabletkę przed snem. Będzie pan spał jak dziecko.
Lekarz podał mu receptę.

***

Poczuł wibracje telefonu. Spojrzał na wyświetlacz i postanowił nie odbierać. W końcu wziął wolne, żeby pozałatwiać sprawy. Stał właśnie na wysokości baru La Figa, więc skoro już te sprawy pozałatwiał, niech ten dzień będzie też przyjemny.
- Cześć Kal – rzucił do brunetki za barem.
- Jak się masz, Laverre? – spytała tonem, który sugerował, że naprawdę obchodzi ją, czy Laverre ma się dobrze czy nie. – Kawy?
Skinął głową. Tak, kawa mu się przyda. Doda mu energii. Rozejrzał się wkoło. O tej porze nie było ludzi, jakaś para siedziała przy stoliku pod oknem. Ona ładna, efektowna, pewna siebie. On sztywny, jakby kij połknął, grzebał w jakichś papierach rozłożonych na stoliku. To nie mogła być randka.
- Pracujesz dziś?
Pokręcił głową i wsypał łyżeczkę cukru do filiżanki. Wciągnął z przyjemnością zapach, który unosił się w przezroczysto-siwej smudze parującej kawy. Mieszał powoli i starannie, skupiony na prostej czynności. Nagle w głowie pojawił mu się idiotyczny obraz królika z opadającym uchem. Potrzasnął głową.
- Co tam? – spytała Kalina.
Wzruszył ramionami i wypił ostrożnie łyk kawy.
- Mam ostatnio zupełnie idiotyczne sny. Właśnie mi się przypomniało, że śniłem o puchatym króliczku z opadającym uchem – spojrzał na nią znad filiżanki unosząc wysoko brwi. Nie wspomniał o mężczyźnie, który wyglądał wypisz, wymaluj jak on sam i pojawiał się w snach coraz natrętniej.
Uśmiechnęła się i oparła dłonie o blat.
- I co?
- Nic. Nie pamiętam. Zapamiętałem tylko tego idiotycznego królika.
- Mnie też się czasami śnią głupoty. Każdemu. Tak to działa.
Laverre wodził spojrzeniem po butelkach ustawionych w rzędach. Mieniły się barwami od oczywistych do najbardziej zaskakujących. Niebieski, zielony, fioletowy...
- Kal?
Spojrzała na niego.
- Nie wiesz, co oznacza królik z klapniętym uszkiem?
- Nie mam pojęcia. Może wyciągniesz jakiegoś z kapelusza? – jej uśmiech działał na niego za każdym razem.
Laverre też się uśmiechnął. Lubił Kalinę i wiedział, że nie ma u niej żadnych szans. To znaczy raczej nie ma, ale i tak nie zaszkodzi spróbować, bo przecież nie narzekał na brak powodzenia. Przychodził tu od ponad roku czyli od czasu, gdy otworzyła La Figę. Wcześniej był w tym miejscu jakiś sklepik, ale właściciel wyjechał i lokal stał pusty. A potem zjawia się Kalina i przerobiła smętne miejsce na przytulną kawiarnię. Laverre zaglądał tu regularnie, zresztą nie był jedyny, ale ona nie wydawała się zainteresowana, choć zawsze chętnie rozmawiała z goścmi, a kilku z nich robiło sobie nadzieję, że z nimi chętniej niż z pozostałymi. Na wypadek, gdyby jednak miał jakieś szanse, postanowił przemilczeć swoje rzeczywiste problemy. Zresztą czy naprawdę miał problemy? Jakieś zwidy i tyle. Przejdzie. Zanim zapłacił za kawę, przyglądał jej się jeszcze dyskretnie przez chwilę. Tak, może kiedyś. Nie poddawać się, nigdy!
- Do jutra!
Obdarzyła go cudownym uśmiechem na pożegnanie. Laverre lubił uśmiechy kobiet. Czerpał z nich energię, a teraz potrzebował dużo energii.