sobota, 3 września 2016

Głos (5)

Był pusty. Przy schodach czuwał nadal ten sam ochroniarz. Brakowało więc jeszcze jednego. Może kręcił się wśród gości, może nie. Ruszyłyśmy szybko w drogę powrotną. Za niecałe pięć minut panowie zaczną się wybudzać. Nie załadowałyśmy dawki dla słoni. Mop tkwił na swoim miejscu blokując klamkę od łazienki. Zza wahadłowych drzwi do kuchni wyjrzałyśmy ostrożnie. Tu słychać już było śmiech, oklaski z sali wystawowej i teatralny głos gospodarza, ale w samej kuchni było cicho. Magda nasłuchiwała przez chwilę przy drzwiach do chłodni, ale przecież nie było szans, żeby usłyszeć cokolwiek przez grubą izolację. Podeszłam do drzwi prowadzących do sali wystawowej i ubezpieczałam nas z tej strony. Magda nacisnęła delikatnie klamkę chłodni i zajrzała przez szparę. Szybko oceniła sytuację.
- Mamy mniej więcej trzy minuty. Jeden już się wierci.
Sięgnęła do torby i wyciągnęła z niej trzy fiolki. Pierwszą rzuciła w kuchni, kiedy z niej wychodziłyśmy, drugą, w kącie, pod sinoburym obrazem, gdy już sunęłyśmy dyskretnie w stronę wyjścia, trzecią upuściła pod rozłożystym drzewem pięknie wkomponowanym w przestrzeń wystawową.
Najpierw pojawił się dym w okolicach kuchni, potem na wystawie. Goście rozglądali się pociągając nosami. Gospodarz zniżył głos i też zaczął węszyć. W następnej minucie wielbiciele sztuki i wernisażowych poczęstunków rzucili się zgodnie ku drzwiom wyjściowym, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. Gospodarz zasłaniając nos starał się nie oddychać. Nawet się nie tłumaczył w tym rozgardiaszu – i tak go zresztą nikt nie słuchał – tylko starał się wyjść jak inni. Trudno było im dziwić zważywszy na straszliwy smród. Dołączyśmy do gości prezentujących wyraz największego obrzydzenia na twarzach i, zasłaniając dyskretnie pół twarzy chustami, przeszłyśmy obok ochroniarza wmieszanego w tłum. To był nasz piąty cel. Jedyny, który w tej chwili nie robił dzikich min i lekceważąc smród przedzierał się w przeciwnym kierunku niż wszyscy, czyli w stronę tego na schodach. Szósty miał widać słabsze morale, bo wykrzywił oblicze w grymasie totalnego obrzydzenia, ale mimo to wskazał głową koledze kłęby dymu wydobywające się z kuchni, a sam ruszył w górę schodów i, jak nietrudno się było domyślić – do gabinetu. No cóż panowie, o kilka sekund za późno, zachichotał mój Głos wewnętrzny. Tylko króciutką chwilę spędziłyśmy wśród kotłujących się na chodniku gości. Kiedy Monika zamykała delikatnie bagażnik, w którym wylądowały nasze torby, usłyszałyśmy odległy dźwięk pierwszych policyjnych syren.

Monika otworzyła zamaszystym ruchem drzwi naszej wielkiej szafy z lustrem, potem jeszcze jedne drzwi ukryte w głębi i zaczęła wyładowywać z torby cały swój arsenał: granaty hukowe, ampułki ze smrodem i gazem (nigdy nie pamiętałam, co zawierały, ale Monika zabierała je na każdą akcję), swój paralizator, mój paralizator, strzałki, pistolety. Zdejmowałam z siebie poszczególne części wyposażenia i oddawałam grzecznie Monice.
- No dobrze, a teraz pokaż ten skarb – powiedziała siadając na łóżku.
Zanurzyłam rękę w torbie i wyjęłam szklaną kulę wielkości piłki do tenisa. Kiedy się nią potrząsało, płatki śniegu wirowały wokół dużego diamentu oprawionego nawet dość misternie. Monika potrząsnęła kulą.
- Ale kicz.
- Nasz artysta tworzy sztukę niekonwencjonalną. I nieźle ją ubezpiecza.


Uchyliłam jedną powiekę i ziewnęłam. Szmaragdowe fale szumiały monotonnie, słońce grzało, Monika wyczyniała jakieś dziwne figury na plaży. Poprawiłam się na siedzisku. Monika wybijała się w miejscu i robiła salto w tył lądując, o dziwo, na nogach. Tego jeszcze nie widziałam. Jakbyś poćwiczyła, zaczął Głos w mojej głowie, ale na szczęście w tejże chwili zadzwonił telefon. Spojrzałam na wyświetlacz i uśmiechnęłam się.
- Halo?
- Dzień dobry, panno Zet.
- Dzień dobry, panie dyrektorze.
Ten głos lubiłam.
- Jak tam wakacje? Pogoda dopisuje?
Cały dyrektor.
- Jak to na Karaibach, panie dyrektorze.
- A nie nudzicie się za bardzo?
Monika dla odmiany zrobiła salto do przodu.
- Wydaje się, że nie bardzo, panie dyrektorze.
- Mamy nową sprawę.
Monika wyczuła chyba z kim rozmawiam i spojrzała na mnie czujnie. Machnęłam ręką.
- Słucham, panie dyrektorze.
- Z sejfu bankowego zginął komplet biżuterii żony dyrektora tegoż banku. Ubezpieczony na ładną sumę. Do banku nie musicie się wdzierać, bo to sprawdziliśmy oficjalnie. Ktoś otworzył sejf czysto i fachowo, ale skrytkę spartaczył. Ubezpieczyciel byłby wdzięczny za sprawdzenie domu i wiejskiej posiadłości dyrektora.
Monika już stała przy mnie.
- Wiem, że macie jeszcze dwa tygodnie wakacji, ale na materiały zawsze możecie zerknąć.
- Zgoda, panie dyrektorze.
Monika zaklaskała cichutko. No jak dziecko, zaczął marudzić Głos w mojej głowie.
Rozłączyłam się i przeciągnęłam z zadowoleniem, aż mi chrupnęły kości w stawach.

1 komentarz: