niedziela, 28 lutego 2010

Jak zdobyć władzę, utrzymać ją, a do tego jeszcze wygrać Euro 2012

Nareszcie powiew nadziei!
Wprawdzie Jerzy Szmajdziński bardzo się denerwuje, że komandosi z GROM rozgrywali z członkami rządu i, uwaga, uwaga! samym premierem Donaldem Tuskiem mecze piłkarskie, ja tam jednak uważam, że to fajnie, że ktoś jeszcze potrafi u nas grać w piłkę, skoro reprezentacja sobie nie radzi. Poza tym chyba lepiej grać, niż chlać w hotelu poselskim wymyślając coraz to nowe banialuki?

Każdy spędza czas tak, jak lubi, ja się nie wtrącam. Jednak wątek, wzbogacony o akcję aferalną został szybciutko podjęty przez przesławną komisję, ponieważ mecz, z udziałem kwiatu naszej polityki, "został rozegrany między spotkaniem u Donalda Tuska, a rzekomym przeciekiem w "Pędzącym Króliku". Cokolwiek to znaczy. Przestałam już dawno rozumieć subtelności dochodzenia, ale i tak nie to jest najważniejsze.
Dla niewtajemniczonych "Pędzący Królik" to przecudna nazwa knajpki, w której doszło... nie do końca wiadomo do czego, czy doszło, ale mnie osobiście sama nazwa "Pędzący Królik" wprawia w znakomity nastrój i od razu spodziewam się akcji na miarę super filmu szpiegowskiego.

Bezcenna posłanka Beata Kempa pytając Rosoła (Rosół jest z tych niedobrych) o ten mecz sugerowała, że tam właśnie mogło dojść do tego, co z kolei "mogło być spoiwem łańcucha przecieku." Wyobrażam sobie te dramatyczne podania i te akcje na bramkę, podczas, których zawodnicy knuli podstępną aferę.
Za to nie bardzo rozumiem, co to jest "spoiwo łańcucha przecieku", ale brzmi fascynująco no i może właśnie dlatego, to nie ja jestem posłanką tylko pani Kępa.

Moja dzisiejsza próba zrozumienia tego, co się u nas dzieje na podstawie powszechnie dostępnego serwisu wiadomości, spełzła na niczym, ale z własną naturą nie wygram i wiem, że będę dalej próbowała przegryźć się przez zawiłości naszego życia politycznego, a także przez barierę informacji, która sprawia, że wszystko to brzmi jak chory bełkot. Jedna myśl jednak zaczyna mi świtać w głowie. A może gdyby to wszystko poprzestawiać, pozamieniać miejscami, jednych za drugich i dziadek za rzepkę, to by się wykluło coś ciekawego?

A tak w ogóle to z przyjemnością obejrzałabym sobie mecz GROMu, bo to i oko na zawodnikach człowiek zawiesi z przyjemnością i na powietrzu trochę pobędzie... ciekawe, czy panowie grają w kominiarkach?

piątek, 26 lutego 2010

Dumanie o czwartym wymiarze

Bardzo trudno jest nam sobie wyobrazić - nam istotom obdarzonym wyobraźnią, a jednak ograniczonym fizycznymi zmysłami, możliwością przetwarzania danych i doświadczeniami - coś, czegośmy nigdy, ale to przenigdy nie widzieli, nie dotknęli, nie wykombinowali nie doświadczyli choćby w najczystszej teorii i fantazji.
Na przykład taki czwarty wymiar trudno nam sobie wyobrazić. nie widzimy go w przestrzeni i basta. Ci, którzy widzą, są prawdopodobnie uważani za schizofreników.

Może dlatego wszelkie zmiany są poddane tak potwornej sile bezwładu i chociaż, z perspektywy czasu, wydają się oczywiste, nieodwołalne a nawet niezwykle przydatne, to dużo wody musi w rzekach upłynąć, zanim się coś wreszcie ruszy. Na ogół lawina rusza za pierwszym odważnym, który bywa obwołany geniuszem albo kompletnym głupkiem, ale na pewno odstaje od przeciętnej.

Ale nie wszystko da się odkręcić, jak mi się wydaje. Pewne "wartości" ludzkość uznała za nadrzędne. Nadrzędnie nadrzędnie są władza, kasa i chyba wymieniłabym jeszcze religię (jakąkolwiek, każdą). Lelevina pisała o innym świecie bez pieniędzy... Ja dziś zajrzałam do Onetu, powstrzymałam odruch wymiotny i pomyślałam o świecie bez polityków...
Czy jesteście w stanie sobie wyobrazić taki świat? Czy wartości wymienne, taki np pieniądz da się zastąpić? I czym? Uśmiechem? Czy potrzebni są nam ci trutnie parający się ględzeniem i intrygowaniem za nasze pieniądze? Totalna SF? :)

środa, 24 lutego 2010

Słowo kształtuje rzeczywistość

To taka zabawna teoria językoznawców, która faktycznie, jak się trochę uprzeć, da się zastosować w praktyce. Praktykę kampanii buraczanych mamy już za sobą, ale terminologia wojskowa towarzyszy nam od... zawsze. W sumie chyba jest to całkiem usprawiedliwione towarzyszenie, bo walka o przetrwanie trwa od kołyski aż po grób (taki film był, też niezły :D).

W ujęciu dosłownym trwająca od wieków "wojna płci" to wcale nie przelewki. Jeśli współcześni panowie narzekają na wąsate feministki albo na samiczki, które otoczyły ich rozbudowaną siatką szpiegowską i całym arsenałem środków kontroli, to niech sobie uświadomią, że mają w sumie lekko.
W renesansowej Italii, gdzie życie towarzyskie kwitło na potęgę, troskliwa żona podawała rano mężusiowi śniadanko... zaprawione trucizną. Jeżeli mąż wracał do domu o czasie, dostawał kolacyjkę z odtrutką. Jeśli mu wypadła delegacja, to miał przechlapane. To się dopiero nazywa wojna.

Jak każda teoria i ta wykazuje pewne braki. Zaklinanie rzeczywistości nie zawsze pomaga. Gdyby tak było każdy z nas wygrywałby co chwila miliony w totka, a przecudne kobiety i książęta z bajki kłębiliby się u naszych drzwi. Z zaklinaniem nie ma żartów i trzeba uważać ;)

P.S. "Appaloosę" obejrzałam i wcale się nie zawiodłam. Całkiem niezły, obsada świetna oczywiście, ciekawie "załatwiony" wątek męskiej przyjaźni i tej kobiety pośrodku. Niebanalnie :) Więcej nie opowiem, bo by było jak z tym numerem z "Poszukiwaczy zaginionej arki" co to Arab wymachiwał szablą przed Indim...

poniedziałek, 22 lutego 2010

Ci, którzy przetrwali

Zastanawialiście się kiedyś, jakim cudem udało nam się dotrwać po dziś dzień? Nie znam osoby, która by nie wyczyniała wszystkich możliwych głupot jako dorastające szczenię i nie przeżyła mrożących krew w żyłach przygód, przy czym próbowanie jak smakuje piasek i leśne jagódki niekoniecznie jadalne, to po prostu klasyk.

Moją pasją w dzieciństwie było łażenie po drzewach, ale nabyłam tak małpiej zręczności, że poprzestałam na drobnych zadrapaniach i porwanych ubrankach. Mogłabym się zmierzyć z samym Tarzanem.

Za to gorzej było z jazdą na rowerze. Kiedy już opanowałam tę sztukę i nikt nie gonił za mną z kijkiem, uwielbiałam najwyraźniej rowerowe crossy i jeździłam po miejscach nieprzeznaczonych do jazdy. Jeżdżąc np między sznurkami z bielizną u babci, powiesiłam się kiedyś prawie skutecznie. W każdym razie wlokłam za sobą, na szczęście niedokładnie uwiązany sosny sznurek i bieliznę na nim wiszącą, z piekielnym rzężeniem. Krwawą pręgę na szyi nosiłam czas jakiś, a nieco później dołączyła do niej noga podziurawiona drutem kolczastym. Druty były stare, pordzewiałe, ale wbiły się mocno. I co? I nic. Zagoiło się jak na psie.

Pies też mi się wgryzł w nogę. Pekińczyk, małe złośliwe bydlę. Rzuciło się z półpiętra, wbiło kły w udo i opadło z kawałkiem mojej nogi w paszczy. Psa odgoniłam, nogę przylepiłam i nic.

Jakoś Matka Natura dba o nas, żebyśmy mimo wielu wysiłków nie skończyli wszyscy we wczesnym dzieciństwie jako zdobywcy Nagrody Darwina. Organizm ludzki to niebywała maszyna, sprawna i odporna jak licho. Czasem wyobraźnia nie nadąża, ale jak tak spojrzeć wstecz to się człowiek puka palcem w czoło i nadziwić nie może... że taki bystry :)

sobota, 20 lutego 2010

Wszystko przez Madmana

Wczoraj Lelevina podzieliła się przygodą z grzechotnikami i linkiem do boskiej muzyki ze ścieżki dźwiękowej do remake'u westernu Appaloosa.
Dziś już przy porannej kawie, postanowiłam, że te mgły paskudne za oknem mnie nie dotyczą. Pognałam ku Wielkiemu Kanionowi i przyjąwszy postawę totalnego tumiwdupizmu siadłam se na przyzbie w towarzystwie Eda.

Ed mi śpiewa już kolejny raz i jest bosko. Ed nie jest wielkim piosenkarzem, ale głos ma nieprzytomnie zmysłowy i może mi tak śpiewać, a ja z przyjemnością posłucham, bo - przypominam na wypadek, gdyby ktoś zapomniał - o ile mężczyźni są wzrokowcami, to kobiety są wielkimi słuchowcami ;)
Lelevina, sprawiłaś mi wielką frajdę. Film się ściąga. Dawno nie oglądałam starego, dobrego westernu, Czuję, że trzeba wrócić na moment do świata prawdziwych mężczyzn i prawdziwej męskiej przyjaźni, której byle pięknotka nie zniszczy. Co nie, Ed? :)

czwartek, 18 lutego 2010

Kot koszerny

Kto ma kota ten wie, jak dziwne jest to zwierzę. Osobiście nigdy kota w domu nie miałam, ale kocham kociska i mam je po rodzinie i po znajomych, to po co mam mieć jeszcze trutnia w domu? Jako gość jestem znacznie lepiej traktowana niż domownicy, w szczególności podręczna do podawania michy.
Moim ulubionym kotem jest Kot rabina, zwierzak o przenikliwym umyśle i wielkiej mądrości.

Kot rabina dyskutuje z rabinem, rabinem rabina oraz samym Bogiem, a także z pomniejszymi istotami, w tym najchętniej z córką rabina.

Aby uzyskać pełnię praw, postanowił przystąpić do bar micwa... aby przejść ceremonię, musi przeczytać fragment tory... aby przeczytać fragment tory musi mieć głos...
Kot głosu nie ma, ale rabin ma gadającą papugę...

Rewelacyjna historia. Wychowałam się właściwie na komiksach i to wcale nie amerykańskich. Ten jest po prostu świetny.
Pozdrawiam koty! Jakoś tak teraz był dzień kota i chyba lekko przegapiłam, ale kotów się przegapić nie da!
P.S. Jeśli klikniecie na obrazki, to wszystko da się przeczytać ;)

wtorek, 16 lutego 2010

Idzie wiosna

Dobrze wiemy, że idzie, nawet jeśli nie widać jej jeszcze bezpośrednio za rogiem. Tym bardziej warto się przygotować.
Wyciągamy nasz przybornik z łupiny po kokosie, a z niego igły z rybich ości, otrzepujemy te skórki, cośmy je dostały od naszych zręcznych polujących mężczyzn oraz inne szmatki, które przywieźli z wypraw do dalekich krajów i przystępujemy do szycia.
A w nadchodzącym sezonie wiosna/lato nosimy się tak:


Jak już uszyjemy ten piękny kostiumik i zanim wbijemy się w niego idąc do szkoły, do pracy, na zakupy, po dzieci do żłobka... musimy do niego pasować.
Z tej właśnie przyczyny przypominam o nadchodzących trendach z lekkim wyprzedzeniem. Warto się postarać.
W przyszłym sezonie dostaniemy jeszcze więcej skórek i jeszcze więcej łupów. Mogę się założyć :)

niedziela, 14 lutego 2010

Kreatywni ;)

Gratulujemy blogerom Bloggera. Chuckowi gratulujemy wszystkiego.

Jestem głęboko przekonana o tym, że Kreativ Blogger wymyślił Chuch Norris. Podobnie zresztą jak bezprzewodową "słuchawkę" od prysznica.
Dostałam to wyróżnienie tym razem od Bareyi, za co pięknie dziękuję i dygam :)
Dostałam już kilka razy to wyróżnienie od innych blogerów i fajnie... i nie ja jedna. Teraz akurat jest sezon ;)

Powiedzcie mi, co się dzieje po jakimś czasie z tymi kwadracikami? W którym momencie autor bloga usuwa dyskretnie to coś w koszmarnych kolorach, co wygląda jak stara tapeta z korytarza z lat 50tych? Przyznam się, że ja nigdy nie umieściłam. Pasowałoby do mojego wystroju jak nie przymierzając tipsy z diamencikami i twarz po solarce. No dobrze, żeby nie było, że jestem niewdzięczna i niespołeczna (co akurat jest częściowo prawdą) wyjaśnię to, o czym wiedzą moi "starzy znajomi" z poprzedniego bloga, ale jeszcze nie wszyscy znają mnie od mojej wrednej strony ;)

Pałam głęboką niechęcią do inicjatyw typu łańcuszki i duszę cholerstwo w zarodku. Uważam je za sztuczny twór (lub cyniczny, ale to te z prośbami o pomoc, bo jak nie to spadną na ciebie wszystkie plagi świata), twór egzaltacji i masowego entuzjazmu. Wygląda to tak, że sezonowo, niczym ławica maleńkich rybek, całe zbiory blogerów rzucają się na siebie wzajemnie i typują, oceniają, szczebioczą i dziękują sobie i czują się zaszczyceni, i jest im gorąco na sercu... i gdzie tam komu jest jeszcze gorąco.
Tak to trwa aż do nasycenia, czyli dopóki wszyscy z danego zbioru nie powklejają sobie wreszcie tych kwadracików... które, jak już nadmieniam znikają potem tajemniczo, aż do następnego nalotu dywanowego.

Po prawej stronie mojego bloga jest lista innych blogów. One tam są, ponieważ każdy ma w sobie coś, co mi się podoba i do czego lubię wracać. Te blogi czytam, lubię ich autorów i lubię czytać, co mają do powiedzenia. Ta lista się powiększa stopniowo, ponieważ - siłami własnymi, a czasem z niewielką pomocą moich przyjaciół - udaje się dopisać kolejny, fajny adres. Każdy z tych blogów jest Kreativ, w przeciwnym razie, wcale bym tam nie zaglądała.

Dla mnie samej największą nagrodą i frajdą - o czym zawsze trąbiłam bezwstydnie - jest Wasza obecność, komentarze, rozmowy na temat i całkiem nie na temat, bo uważam, że blog żyje tylko wtedy, kiedy istnieje na nim wymiana myśli. Nawet niekoniecznie wyłącznie mądrych;) Nie odpisuję na każdy komentarz, bo moja jest notka, a potem pole do popisu dla Was. Nie mam potrzeby komentowania każdego komentarza i proszę się nie czuć "niekochanym", jeśli nie reaguję na każdy wpis ;) Czasem wywiązuje się chwilowa rozmowa i to niekoniecznie autora z komentatorem, ale np między osobami komentującymi. Serce rośnie. Uważam to za swoistą blogową rozmowę. Każdy ma własny przepis na rozmowy na blogu - mój jest akurat taki :)

No i na koniec, żeby już nie było żadnych złudzeń: nie interesują mnie wszyscy, mam gdzieś globalną wioskę, nie pragnę się z niczym utożsamiać ani nigdzie przynależeć, nie czuję więzi z całą ludzkością ani wzniosłymi ideami, nie piszę o sprawach prywatnych, nie klepię po plecach, nie pocieszam, nie ciumkam, nie piszę "będzie dobrze odwagi" - bo mnie to brzydzi. Interesuje mnie kilka osób i one o tym wiedzą, jak mi się wydaje, ponieważ do nich zaglądam :)

Teraz, kiedy już 1/10000 prawdy (ta przyjemniejsza) o mnie wyszła na jaw, kto chce, ten wpada, kto nie chce, nie wpada :)
A Tobie Chuck, dokopię aż będzie furczało. Duży facet, niby macho i figher... ech, Chuck.


A to dla Was :)

piątek, 12 lutego 2010

Teoria superwzględności

Pewnie znowu na reprezentatywnej grupie 1000 osób:

Na życie Polaków największy wpływ ma Zakład Ubezpieczeń Społecznych (ZUS) - wynika z sondażu GfK Polonia dla "Rzeczpospolitej". Na tę instytucję wskazało 42 proc. ankietowanych - tak wyczytałam w Onecie. ale mało tego:
"Drugie miejsce zajmuje Narodowy Fundusz Zdrowia (NFZ) - 40 proc. głosów respondentów, a trzecie Kościół - 38 proc. W sondażu stosunkowo daleko znaleźli się politycy: rząd (31 proc.) i Sejm (24 proc.) wskazań. Wyprzedzeni przez... urząd skarbowy - 34 proc. "

A teraz wisienka, mistrzostwo interpretacji:
""Widać, że 20 lat po transformacji Polacy nadal polegają na państwie" - uważa prof. Julian Auleytner z Polskiego Towarzystwa Polityki Społecznej".

Wspominałam kiedyś o teorii względności wg mojego kolegi Jerzyka w brzmieniu: "Jak ci włożę palec w dupę, to ja mam palec w dupie i tym masz palec w dupie".

Jerzyku, musisz popracować nad swoją teorią, pan profesor włączył migacz i wyprzedza Cię z wdziękiem odrzutowca.

czwartek, 11 lutego 2010

Kołysz mnie śpiewem, ach kołysz

Na pewno zauważyliście, bo inaczej się nie da, że każdy ma własny sposób mówienia-śpiewania. Ja bym nie zauważyła, że mam dość silną intonację, bo jestem do niej przyzwyczajona, gdyby mnie własny syn czasem nie przedrzeźniał, jak sobie zaintonuję w chwili emocji ;)
Niektóre intonacje są silniejsze, tacy górale (a gaździna jak zaśpiewa to uch!)albo Ślązacy w tydzień przekabacą na swoje tony każdego przybysza z obcych stron. Paryżanin na problemy ze zrozumieniem Marsylczyka (mało kto rozumie Marsylczyka) a ich i tak biją na głowę mieszkańcy prowincji Quebec. Mieszkaniec Pekinu nijak nie skuma tego z Hong Kongu i vice versa, chyba, że to sobie napiszą ;)
I nie chodzi wcale o to, że wyrazy inne, ale o ton, melodię...
Za to mistrzostwo świata w tej dyscyplinie, które mnie zawsze fascynowało to "boże śpiewanie". Nie bywam w kościele poza pogrzebami i ślubami, jak mnie poproszą i nie, żebym od razu od wejścia skwierczała, ale jestem czujna, a ponieważ bywam rzadko, zawsze słucham uważnie. Muszę się skupić, żeby nie zasnąć przy monotonnej mowie-śpiewie, jękliwej, miaukliwej i zawsze czemuś pogrzebowej, nawet jeśli jest to akurat radośniejsza okazja.
Na moje oko to rytuał magiczny, coś jak Kaszpirowski, który hipnotyzował z ekranu telewizora... adin, dwa... zamykasz oczy... tri, czetyry... czytanie z księgi... piat' wszyscy śpią...
Podobno nauka przez sen jest najlepiej przyswajalna ;)

wtorek, 9 lutego 2010

Kasa a "sprawa polska"

Do pociągnięcia tematu skłoniły mnie właściwie komentarze do poprzedniej notki oraz obserwacje własne ;)

Gentlemani nie rozmawiają o pieniądzach.
Pieniądze szczęścia nie dają. (Dopiero zakupy).
Pieniądze są tylko środkiem by móc przestać myśleć o pieniądzach.
Mówi się, że pierwszy milion dolarów można tylko ukraść, a potem... nie zmienia się skutecznej metody.
Pożyczaj tylko od pesymistów. Oni i tak nie mają nadziei, że im oddasz.
Najtrudniejszy jest koniec miesiąca. Zwłaszcza 30 ostatnich dni.

Te aforyzmy o pieniądzach (kilka bardziej popularnych) powstały na całym świecie, bo - wbrew pozorom - o pieniądzach mówi się wszędzie, ale ciekawy jest rozkład geograficzny "niechęci" wobec stanu posiadania.

Mistrzostwo świata w pieniądzowstręcie należy moim zdaniem do:
Majątek psuje ludzi, a kto żyje z pieniądza, sam robi się zimny i twardy jak pieniądz. (Maria Dąbrowska)

Polska jest krajem przodującym w delikatności i uduchowieniu w kwestii kasy. Pokutuje w nas wpajane od pokoleń, że tylko pobożność, praca i skromność. Mistrzami we wpajaniu byli zawsze ci, którzy tarzali się w kasie.
Efekt: u nas po prostu pieniędzy mieć nie wypada, a ci to mają - patrz ranking najbogatszych 100 Polaków - to dla przeciętnego zjadacza chleba złodzieje, bandyci i krętacze.

Tymczasem w normalnym świecie dość powszechnie wiadomo, że na tacę daje się co łaska albo nie daje się wcale, bo nie po to się chodzi do kościoła, a jak się człowiek zatrudnia to rozmowa na temat pensji nie jest czymś nienormalnym. Widziałam niedawno wskazówki nt "Jak przeprowadzić rozmowę z przyszłym pracodawcą", gdzie jakiś bezwstydny bałwan radził, żeby nie zniechęcać do siebie owego przyszłego pracodawcy przyziemnymi pytaniami o wynagrodzenie, bo przecież liczy się wykazanie lojalności wobec firmy i własnego, szlachetnego charakteru oraz zapału do pracy.
Polacy przyzwyczaili się do tego, że są od pokoleń dmuchani finansowo przez państwo, Kościół i każdego, kto dmuchać potrafi, albo nie, ale akurat mu się udało. Dlaczego jednak pieniądze w ogóle, za pracę w szczególności, to u nas nadal kwestia wstydliwa jak co najmniej choroba weneryczna?
Pieniądze szczęścia nie dają? Nic z tych rzeczy! Dają i to jak najbardziej. Nie znam człowieka, który by się nie cieszył z możliwości kupienia kilku fajnych rzeczy, wyjechania na wycieczkę, posiadania własnego mieszkania...
Łatwiej zdefiniować przyjemności, które można dostać za kasę niż samo mętne pojęcie szczęścia ;)

niedziela, 7 lutego 2010

Tak sobie dziś wstałam,

spojrzałam za okno a tu piękne słońce i doszłam do wniosku, że gdybym miała w garści jakieś 150 tys zeta, to popchnęłabym do przodu kilka spraw. To przecież nie jest jakaś wybitna pazerność, nie?
Logicznie pojawiła się też druga myśl: skąd wziąć 150 tys zeta?
Obejrzałam wczoraj bardzo fajny dwuczęściowy film "Mesrine, ennemi public No1" (czyli ten pan co w tytule, wróg publiczny numer 1), nawiasem mówiąc bardzo przyzwoity, Vincent Cassel w roli głównej, trochę starej Francji z lat 60 i 70 w tle, a nawet wspomnienie wojny algierskiej, która też nie pozostała bez śladu na psychice wroga publicznego.
Jednak chyba nie nadaję się do napadów na bank.
Wasze pomysły i sugestie mile widziane :)

PS: a jeszcze coś: zauważyłam, że namawiają mnie tu (w blogspocie), żebym zarabiała wpuszczając reklamy na blog. Czy przy takim poście, jak wyżej pojawiły by się reklamy firm specjalizujących się w profesjonalnych napadach na bank, albo robieniu kasy? Może trzeba wpuścić, żeby się przekonać, zamiast samemu wysilać mózgownicę :)

piątek, 5 lutego 2010

Szaleństwa miłości

Zakochanie to stan nieomal chorobowy, ta wiedza jest powszechnie dostępna dla każdego, kto choć raz przeżył wgapianie się cielęcymi oczami w obiekt własnej namiętności. W takim stanie - ewidentnego rozciaplania umysłowego - człowiek czyni rzeczy tyleż wielkie co dziwne i głupie. No i jest skłonny do najwyższych poświęceń ;)

Piękny ci on był jak marzenie i egzotyczny niezwykle, a przybył z dalekiej Brazylii studiować w Warszawie medycynę. Oczka wielgachne i czarne, włosy lśniące do ramion, skóra lekko oliwkowa... no jak młody bóg albo mustang jaki dziki (w galopie ma się rozumieć ;). Mówił językiem portugalskim nie całkiem zrozumiałym dla Portugalczyka, ale za to zdecydowanie miękko brzmiącym. Portugalskiego nie znałam ni w ząb, bo miałam akurat lektorat z hiszpańskiego ale to była najmniejsza z przeszkód. Jak człowiek chce to rozumie. Egzotyczny kolega umysł miał bystry niezwykle i bardzo był zainteresowany wymianą kulturową ze starym kontynentem (to nie jest przenośnia, bo ja wtedy byłam na studiach, więc bez takich mi tu proszę). Nie był wszak egoistą i wymieniać się chciał w obie strony. Opowiadał więc o indiańskich przodkach próbując jednocześnie wpoić mi elementy religii animistycznej, umiejętność gry w piłkę nożną, capoeiry i samby. No i żebym z sił nie opadła podczas poznawania tego barwnego świata postanowił mnie podtrzymać narodowym napojem bezalkoholowym powszechnie pijanym w całej Południowej Ameryce.
Dostałam do garści połowę skorupy ze słomką - ja, amatorka prawdziwej herbaty i kawy - i patrząc w te cudne oczy pociągnęłam łyk. Ludzie, w życiu nie piłam nic bardziej obrzydliwego niż yerba mate!
Kumplowaliśmy się do końca studiów, ale więcej już tego świństwa nie przełknęłam :)

A teraz Wy! jak na spowiedzi, proszę: największe wariactwo w stanie zakochania?
Zanim nas zaleją kampanią reklamową z okazji Walentynek, brr ;)

czwartek, 4 lutego 2010

Duchy-lisy

W mitologii chińskiej niektóre duchy występują pod postacią lisów. Kult lisów ma zapewnić przychylność losu. Duchy-lisy są związane między innymi z administracją państwową. Chińscy urzędnicy trzymali pieczęcie w "pudełkach-lisach", a gdy któremuś z nich zginęły jakieś ważne dokumenty, zapalał kadzidełko przed ołtarzykiem lisiego ducha, po czym znajdował poszukiwane papiery wystające na ten przykład ze stosu manuskryptów.

Chyba muszę się udać z kadzidełkiem do urzędu, bo już od roku nie mogę odzyskać VAtu, ponieważ "papiery chyba nam, proszę pani zginęły podczas przeprowadzki". Nic dziwnego skoro przez pół roku się walały po korytarzu. A VAT zapłacony... pogrzebany. Pozostaje ołtarzyk i kadzidełko ;)

środa, 3 lutego 2010

Dramatyczne pytania

Z cyklu pytania dramatyczne przedstawiamy dziś rozterki naszej czytelniczki, cytuję:

"Czy używanie laptopa w ciąży zagraża dziecku?

Spodziewam się dziecka. Bardzo dużo czasu spędzam, pracując na laptopie. Moja córcia chyba nie lubi jak trzymam laptopa w pobliżu brzucha, bardzo wtedy kopie. Czy robię jej krzywdę? "

Odpowiedź redakcji:
Szanowna czytelniczko,
Już używanie laptopa w ciąży wydaje się nam nieludzkie, zwłaszcza, że sama będąc w ciąży, powinnaś rozumieć swojego laptopa lepiej niż ktokolwiek inny. Córcia może kopać ostrzegawczo lub porozumiewawczo; rozstrzygnięcie tej kwestii pozostawiamy Twojej intuicji. Na lekcjach fizyki z pewnością była mowa o tym, że każde urządzenie na prund lub inne źródło energii generuje tzw pole magnetyczne, które w zależności od natężenia może wywierać wpływ lub nie na otaczające go organizmy żywe. Kula ziemska jest jednym wielkim generatorem pola magnetycznego o czym pewnie też mówiono na lekcjach.
Najprościej może zdjąć laptop z brzucha i postawić na stole.

Przy okazji redakcja dementuje pogłoski rozsiewane przez część czytelniczek, jakoby trzymanie laptopa na kolanach przez mężczyzn powodowało bezpłodność z powodu ugotowania narządów płciowych. Gdyby każda bateryjka gotowała wszystko co dookoła, 90% populacji Ziemi powinno mieć ugotowane zwoje mózgowe od bliskiego kontaktu z telefonem komórkowym.

Na temat gotowania redakcja ma przebogate doświadczenia, bo kiedyś próbowała ugotować w hotelowym zlewie ceramicznym jajo wielkanocne używając do tego grzałki turystycznej :D Jajo oczywiście uległo, ale tradycyjnymi metodami a redakcja trochę się podciągnęła w zasadach termodynamiki :)

poniedziałek, 1 lutego 2010

Jak konie w galopie

Kolega Tamirian zażyczył sobie seksistowskiej notki o facetach wpędzając mnie tym w nie lada kłopot. Bo po pierwsze to ja zawsze tylko dobrze, a po drugie jak tu pisać seksistowsko o istotach prawie doskonałych?
W mężczyźnie cudne jest wszystko, począwszy od boskiej sylwetki w kształcie V, a skończywszy... ale w sumie, po co się zapędzać tak daleko? Jako estetka, z czym się nigdy nie kryłam, z przyjemnością napawam się kształtami i wcale nie pragnę zadręczać mężczyzny na ten przykład rozmową i moim odmiennym widzeniem świata.
Tak między nami mówiąc, panom wcale przecież nie chodzi o ustalenie różnic w widzeniu, bo one są kompletnie nieistotne. A w ogóle, czy to mężczyzna jest baba jakaś, żeby gadał? Mężczyzna nie gada, mężczyzna czyni. Po tym się zresztą rozpoznaje prawdziwego faceta. Po czynach jego. Chociaż istnieją różne teorie na temat rozpoznawania. Osobiście lubię rozpoznać w pełnym blasku cnót i zalet, ale i po omacku jest całkiem przyjemnie. Wtedy się odkrywa mroczne zakamarki męskiej duszy, a mroczna mroczność jest wybitnie fascynująca.
Mężczyźni są też bezspornie znacznie bardziej demokratyczni niż kobiety. W różnych dyscyplinach życia, np w takiej miłości. W zasadzie między ... gdzieś tak dwadzieścia kilka lat a ... trzydzieści kilka lat są skłonni kochać wszystkie kobiety. No, prawie wszystkie. Dopiero potem się to zmienia, ale to akurat nie jest wina panów a pań, bo po czterdziestce - męskiej czterdziestce - zaczyna je drażnić chłopczyk w mężczyźnie. Złośliwe kobiety nazywają to zjawisko zdziecinnieniem, ale to te złośliwe, jako się rzekło.
Mylił się ten, kto wykombinował aforyzm (w ogóle te wszystkie aforyzmy i złote myśli to tanie chwyty: sensu w tym niewiele, ma tylko brzmieć efektownie) o statku pod pełnymi żaglami i koniach w galopie.
Najcudniejszym zjawiskiem we wszechświecie jest bowiem mężczyzna w galopie.